Łzy Złotego Księżyca (18+)

1

Śniły mu się białe skały. Wznosiły się wysoko ku słońcu, a na ich szczycie błyszczały alabastrowe mury wspaniałych budowli. Były tam strzeliste wieże, kolumnady, łukowate mosty, okazałe wille, wymyślne fontanny, a wszystko to w sąsiedztwie prastarych drzew, które w skwarne dni zapewniały cień. Śnili mu się uczeni przechadzający się esplanadą przy uniwersyteckim ogrodzie. Jedni nieśli naręcza zakurzonych zwojów, inni wdawali się w zażarte dysputy na ten czy inny temat. Śniła mu się kobieta, której twarzy nie mógł dostrzec, gdyż skrywał ją kaptur białej szaty. Stała przy sadzawce i wydawała się obserwować pływające w niej małe złociste rybki. Kiedy jednak odwróciła ku niemu głowę, dostrzegł spływającą po policzku łzę. Zanim słona kropla spłynęła w dół zmieniła się w srebrzysty kryształ, a ten roztrzaskał się o ziemię.
Artemis otworzył oczy i odetchnął głęboko. Znów ten sam sen. Wiele razy zastanawiał się, co mógł oznaczać. Jasne budowle na górskim szczycie były zaledwie mglistym wspomnieniem rodzinnych stron. Już nigdy nie zobaczy ich inaczej niż w snach. Arboricum zostało zniszczone wiele, wiele lat temu. Artemis potrząsnął głową. Trzeba zostawić za sobą przeszłość i stawić czoła teraźniejszości. Zdarzały się dni, gdy miał ochotę zwinąć się w kłębek i płakać, ale wiedział, że rozczulanie się nad sobą nic nie zmieni. Przetarł oczy, przeciągnął się i wstał z łóżka. Czekał go kolejny pracowity dzień. Po kąpieli i pożywnym śniadaniu opuścił swoje lokum na poddaszu i zszedł do Archiwum. To tu przez większość dni katalogował zbiory Królewskiej Biblioteki, naprawiał stare mapy i rekonstruował niemal nieczytelne manuskrypty. Dziś jednak wszedł do sali tylko po to, by spakować kopię mapy do plecaka i zamknąć co cenniejsze zwoje w specjalnej skrzynce. Po drodze do stajni spotkał jednego z asystentów Mistrza, więc polecił mu przekazać, że spodziewa się wrócić pod wieczór dnia następnego. Stajenni uwijali się już przy wierzchowcach, gdy otworzył boks swojej lamukhi. Pon-Pon przywitała go prychnięciem. Nałożył jej uprząż i zamocował sakwy po bokach zwierzęcia. Pon-Pon kręciła się niespokojnie postukując kopytkami, jakby nie mogła doczekać się wyjazdu. Artemis wcale jej się nie dziwił. Lubił swoją pracę w bibliotece, ale to wyprawy w nieznane były jego żywiołem. Wyruszał zawsze podekscytowany i wracał w znakomitym humorze niezależnie od wyniku poszukiwań.
Wyprowadził lamukhę ze stajni i podążył w stronę portu. Ciepły wiatr gnał chmury na niebie, ptaki świergotały w koronach drzew, zapowiadał się naprawdę piękny dzień. Port znajdował się w północnej części dzielnicy. Wiodła do niego pnąca się w górę stroma aleja, na końcu której zbudowano kamienne pomosty. Dziś cumował tylko jeden okręt powietrzny. Żniwa Złotego Księżyca miały się rozpocząć dopiero za dwa tygodnie. Gdy tylko Pon-Pon dostrzegła okręt, stanęła w miejscu i tupnęła głośno. Artemisa zdziwiło jej zachowanie. Do tej pory lamukha chętnie towarzyszyła mu w podróżach, choć czasami miewała swoje humory.
Artemis stanowczo pociągnął za uzdę, ale bez rezultatu. "Co to to nie!" Chłopak wzdrygnął się i rozejrzał dokoła.
- Kto to powiedział? - Wodził wzrokiem po twarzach przechodniów, ale żaden z nich nie zaszczycił go choćby przelotnym spojrzeniem. - Chyba mi się zdawało. No chodź, Pon-Pon!
"Powiedziałam, że się nie ruszę. Wybij to sobie z głowy!"
Artemis w najwyższym zdumieniu popatrzył na lamukhę. Zwierzę przekrzywiło głowę i przewróciło oczami. "Co się tak gapisz?"
- T-to t-ty? - wyjąkał. - Słyszę w głowie twój głos?
"Tak właśnie bym to ujęła."
- Niesamowite! - Artemis dotknął łba lamukhi, jakby właśnie zobaczył ją pierwszy raz w życiu. - Nie miałem pojęcia, że możesz się w ten sposób komunikować.
"Cóż, rozmawiam tylko z tymi, których uznam za godnych tego zaszczytu."
- W takim razie miło mi. - Artemis zdołał już opanować konfuzję i zamierzał dowiedzieć się, czemu Pon-Pon nie odezwała się do niego przez te wszystkie lata, które spędzili razem, ale właśnie doleciał go odgłos uruchamianej maszynerii. - Okręt zaraz odcumuje. Musimy się pospieszyć!
"Puknij się w głowę! Widziałeś kiedyś latającą lamukhę? Ja tam nie wsiądę! Lamukhi nie latają."
- Pon-Pon, proszę! To nie takie straszne. Raz-dwa i będziemy na miejscu. Obiecuję, że po powrocie dostaniesz pięć garści owoców nesterii.
Zwierzę potrząsnęło łbem i prychnęło. "Dziesięć!"
- Siedem. - Artemisowi wciąż ciężko było uwierzyć, że właśnie targuje się z lamukhą.
Pon-Pon zmrużyła oczy i wolno ruszyła przed siebie. "Będę tego żałować."


2

Artemis szybko przyzwyczaił się do głosu Pon-Pon w swojej głowie, gdyż ta przez całą podróż friggarem narzekała na co tylko mogła. Chłopak nieczęsto miał okazję podziwiać świat z pokładu okrętu powietrznego, toteż większość czasu spędził z nosem przy szybie w przeszklonym przedziale pasażerskim, próbując ignorować zrzędzenie lamukhi zamkniętej w specjalnej zagrodzie przy ładowni. Przemierzające przestworza okręty zwane friggarami mogły osiągać doprawdy imponujące rozmiary. Ten był zaledwie średni, ale i tak zrobił na Artemisie spore wrażenie. Kiedy nie uczestniczyły w Żniwach Złotego Księżyca, okręty przewoziły pasażerów i towary wszelkiego rodzaju. Razem z Artemisem podróżowało trzech kupców oraz mały oddział gwardzistów zmierzający ku posterunkowi przy granicy. Chłopak czuł na sobie ciekawskie spojrzenia. Najwidoczniej część z pasażerów nigdy nie widziała Arborianina. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu jego lud - ci, którzy przeżyli pogrom - rozproszyli się po lądach Quintii.
Około południa Artemis i Pon-Pon zeszli z pokładu w mieście D'Armaly i od razu skierowali się ku mniej uczęszczanej drodze prowadzącej na obrzeża. Coraz rzadziej napotykali budynki mieszkalne, wokół rozciągał się step, wiatr unosił nasiona traw. Gdy droga stała się bardziej kamienista, a teren zaczął łagodnie opadać, zobaczyli ruiny okazałego niegdyś domu. Stara mapa sprzed wieków wskazywała rezydencję jednego z założycieli tutejszej gildii kupców, który u kresu swego życia popadł w niełaskę. Wieść głosiła, że wiekowy jegomość zbierał starożytne manuskrypty i oddawał się tajemnym rytuałom, chcąc znaleźć sposób na pomnożenie swych bogactw. Artemis wątpił, czy tak było w istocie, ale przecież każde stare i opuszczone miejsce ma swoją legendę. Jego samego zresztą wcale nie interesowały drogocenne kruszce czy kunsztownie zdobione przedmioty, których jeszcze nie rozkradli szabrownicy. Przybył tu w poszukiwaniu starych ksiąg, które mogły się okazać znacznie cenniejsze od złota i klejnotów.
- Poczekaj przy tym murku, Pon-Pon. - Przekroczywszy próg pozbawionej drzwi willi, Artemis ostrożnie zajrzał do pierwszej izby. Tu musiała znajdować się kuchnia, gdyż na podłodze leżały potłuczone kafle, a na kamiennych blatach można było dostrzec resztki zastawy stołowej. Szedł dalej stąpając po gruzie, kawałkach szkła i zetlałej tapiserii. W północnej części dach zawalił się odsłaniając widok na zarośnięty chwastami ogród. Kręcone schody prowadzące na piętro urywały się w połowie drogi i Artemis już zaczynał głowić się nad sposobem dostania się na górę, gdy dostrzegł strzępy poszarzałych i częściowo pokrytych pleśnią kartek. Zajrzał do kolejnego pomieszczenia. Szczęście jednak mu dopisało, biblioteka znajdowała się na parterze. Całą podłogę zaściełały sterty na wpół przegniłych książek, potłuczonych ceramicznych figurek i połamanych półek. W zniszczonych witrynach pod ścianami wciąż jeszcze tkwiło kilka woluminów. Artemis ruszył ku jednej z ocalałych ksiąg. Nałożył rękawiczki i maskę chroniącą nozdrza przed kurzem, po czym zaczął zdejmować grube pajęczyny z całkiem nieźle zachowanego egzemplarza. Gdy skończył, otworzył książkę i przebiegł wzrokiem tekst. Język nie był mu znany, ale rycina przedstawiała metody szczepienia różanego krzewu, więc musiał to być poradnik ogrodniczy. Podszedł do następnej rozklekotanej i zakurzonej witryny i chwycił książkę w twardej, tłoczonej oprawie. Pod stopą coś się przesunęło, usłyszał ciche kliknięcie, a sekundę później spadał w dół jakimś ciemnym szybem, nie mając nawet czasu pomyśleć, gdzie i jaki czeka go upadek.


3

Lądowanie było twarde i bolesne. Artemisowi na moment zaparło dech w piersi. Wreszcie podźwignął się niezdarnie i z ulgą stwierdził, że choć jest mocno poobijany, to kości są całe. Jego oczy z trudem rozróżniały szczegóły otoczenia. Pstryknął palcami i przywołał sporą świetlistą kulę, która zawisła ponad jego ramieniem. Blask wydobył z mroku skalne ściany pokryte tu i ówdzie czarnym mchem. Pod stopami miał zbutwiałe deski i kości małych stworzeń, które zamieszkiwały to ponure miejsce. Zatoczył dłonią krąg posyłając kulę światła bliżej ścian wokół. Z pewnością nie było to pomieszczenie wykute ludzką ręką, lecz naturalna jaskinia, wionąca złowrogim chłodem i wilgocią. Artemis ostrożnie skierował się tam, gdzie nikł blask wyczarowanej przez niego lampy. Coś przemknęło obok jego stopy i zniknęło w gęstwinie mchu. Jaszczurka? Próbował nie wyobrażać sobie mieszkańców tej jaskini, ale umysł uparcie podsuwał mu obrazy niczym z koszmarów, a obolałe ciało przypominało, iż każdy nieostrożny krok może okazać się zgubny. Musiał jednak znaleźć wyjście z tej sytuacji, posuwał się więc mozolnie naprzód. W pewnej chwili dostrzegł, że strop się obniża i będzie musiał się czołgać, by kontynuować wędrówkę. Z powodu licznych otarć i sińców zajęło mu to więcej czasu niż się spodziewał, ale wreszcie dotarł do kolejnej dużej komory. Do jego uszu doleciał odgłos kapiącej wody, zaś nozdrza wypełniła osobliwa woń mokrej kory, liści i czegoś, czego nie potrafił zidentyfikować. Ta dziwna mieszanina zapachów sprawiła, że dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Mimowolnie zacisnął dłonie w pięści i zmusił się, by iść dalej. W końcu mrok stał się mniej gęsty, a w zasięgu wzroku pojawiły się grube łodygi bezlistnych pnączy wijące się po ziemi i ścianach. Coś zamigotało w oddali, usłyszał syk, jakby jakiś owad zbliżył się do płomienia i spłonął. Gdy uszedł jeszcze klika kroków, zobaczył wielkie stare drzewo o powykręcanych konarach i spękanej korze. Drobne migdałowate liście miały jasnoróżową barwę, a blask, jaki się z nich wydobywał sprawiał, że całe drzewo otaczało delikatne różowe światło. Artemis znał ten gatunek, widywał już marvilię w gęstych puszczach Silvantii, nigdy jednak nie napotkał drzewa tak starego i okazałego. Teraz również zdał sobie sprawę, że otacza go niesamowita muzyka, jakby buczenie wielu rojów pszczół zlało się ze srebrzystym dźwiękiem tysiąca malutkich dzwoneczków. Pod wpływem impulsu wyciągnął rękę i musnął palcami błyszczący różowy liść.
„Tutaj… Tutaj…”
Słowa rozległy się w jego umyśle tak nagle, że cofnął się gwałtownie i omal nie upadł. Nie, właściwie nie były to słowa, ale wrażenia odbierane na tyle wyraźnie, że mógł je zinterpretować. Pomyślał o Pon-Pon, ale to nie była ona. Nie wychwytywał już jej myśli.
„Jestem… Tu…”
Ten „głos”, czymkolwiek był, pochodził od drzewa. Artemis ponownie podszedł bliżej i zmusił się, by jeszcze raz dotknąć liści.
„Tutaj… Jestem… Więźniem… Uwolnij… Czekam…”
- Kim jesteś? Czym jesteś? - zapytał, a echo powtórzyło jego słowa.
„Jestem… Tutaj… Uwięziona… Czekam… Wiecznie…”
To coś nie było ani złe, ani dobre. Tego Artemis był pewien. Przytłoczyło go uczucie zamknięcia w czymś ciasnym i niewygodnym. Istota, która do niego mówiła była najwidoczniej uwięziona w pniu wiekowego drzewa, spętana magicznymi kajdanami. Przez kogo i po co? Tego nie potrafił powiedzieć.
- Dlaczego miałbym ci pomóc? I jak?
Gdy tylko wypowiedział te słowa, gałęzie drzewa błyskawicznie wystrzeliły w jego stronę i oplotły ręce i nogi, przyciągając go do grubego pnia. Artemis na próżno szamotał się, a zaklęcie ognia spaliło tylko kilka listków, zupełnie jakby nie miał kontroli nad własną magią. Nagle zalała go fala bólu i tak potężnego smutku, że zaczął szlochać, a łzy zamgliły mu wzrok. Te uczucia nie należały do niego, lecz pochodziły od tej istoty. Teraz był w stanie zrozumieć jej cierpienie. Bezbrzeżna rozpacz i samotność doprowadziły ją do desperacji. Artemis już nie walczył. Zawisł opleciony konarami jakieś trzy stopy nad ziemią i wsłuchał się w szelest liści. W swym umyśle zobaczył obraz stworzenia, które przez całe wieki bezskutecznie próbowało opuścić drzewne więzienie. Nie było wyższe od niego, sinogranatową skórę pokrywały drobniutkie łuski, a miejsce nóg zajmował długi ogon, jak u węża. Chude ramiona łączyła z tułowiem błona skórzastych skrzydeł. Wydłużoną głowę zamiast włosów pokrywały pióra, a tym, co przyciągało wzrok w dziwnej twarzy były duże czarne oczy o kształcie migdałów. Oczy niczym bezdenne studnie, ni ludzkie, ni gadzie. Stworzenie to bez wątpienia było samicą, choć nie mógł powiedzieć, skąd ma tę pewność.
- Czy jeśli ci pomogę, nie wyrządzisz mi krzywdy?
„Krzywdzić… Po co? Wolność… Chcę… Tylko wolności…”
Jeszcze zanim zaczął zastanawiać się, jak mógłby pomóc tej dziwnej istocie, oplatające go gałęzie poruszyły się. Zacisnęły się mocniej, a kolejna owinęła się wokół jego szyi. Poczuł, jakby z zawrotną prędkością spadał w dół, choć przecież nadal tkwił w tym samym miejscu. Silne zawroty głowy i mdłości sprawiły, że zamknął oczy i zacisnął zęby. Wydawało mu się, że jakaś ogromna siła wciąga go w wir pod wodę, a on łapie powietrze rozpaczliwymi haustami i tonie, tonie, tonie… Dłużej tego nie zniesie. Zimno, ciemność, strach… Czy tak wygląda śmierć? Ciśnienie rozsadzało mu czaszkę, ból palił w piersi. Poddał się. I nagle wszystko się skończyło. Nie czuł już nic. Ani własnego ciała, ani zimna. Wszystkie odgłosy ucichły. Czy jeszcze znajdował się wśród żywych? Czy czas płynął, czy może się zatrzymał? Coś mokrego dotknęło jego twarzy. Twarzy? A więc miał ciało. Spróbował otworzyć oczy. Złotawe światło wdarło się pod powieki. Zaczerpnął tchu i zaczął się krztusić. Tak, zdecydowanie miał ciało! Kiedy mógł znów swobodnie oddychać, zamrugał oczami. Leżał na trawie i patrzył w niebo, po którym przesuwały się różowe chmury. Do zachodu słońca pozostała może godzina. Pon-Pon trącała pyskiem jego głowę.
„Jak długo zamierzasz tak leniuchować?” - Lamukha wpatrywała się w niego oskarżycielsko.
- Co? - Artemis usiadł i rozejrzał się wokół. Znajdował się przed zrujnowaną willą bogatego kupca. - Jak długo tu leżałem?
„Nie wiem. Obeszłam dom i zajrzałam do ogrodu. Rosło tam trochę smacznych ziół. Nie jestem twoją niańką.”
Artemis westchnął i wstał, ale zakręciło mu się w głowie, więc musiał przytrzymać się grzbietu Pon-Pon. Ubranie miał wymięte i brudne, a na nadgarstkach widniały sine pręgi. To nie był sen… To na pewno nie był sen! Ciało wciąż miał obolałe. Popatrzył w stronę opuszczonego budynku. O nie! Drugi raz tam nie wejdzie. Trudno, dziś wróci bez ksiąg. Słońce zawisło tuż nad horyzontem, długie cienie kładły się na pylistą drogę. Artemis pstryknął palcami, ale nic się nie stało. Kula światła nie pojawiła się nad nim jak zawsze. Powtórzył gest i znów nic. Myśli wirowały w jego głowie jak szalone. To niemożliwe! To musi być sen. Uszczypnął się mocno i skrzywił. A jednak nie śnił. Magia odeszła.


4

Poruszył zdrętwiałymi palcami. Wystarczy jeszcze dokręcić śrubę i włożyć na miejsce ogniwo zasilające. Uf, skończone. Tristan otarł pot z czoła i odłożył narzędzia. Poklepał czule stalowy korpus działa.
- Dobrze się dziś spisałaś. - Pod palcami wyczuł delikatne drgania, jakby maszyna odpowiadała na pochwałę.
Chmurołap wyszedł zwycięsko z niejednego starcia z pirackimi okrętami. Tak było i tym razem, choć momentami wydawało się, że sytuacja jest beznadziejna. Kiedy wrogie pociski rozorały lewą burtę, a odłamek poważnie uszkodził tylne działo, Chmurołap zaczął tracić wysokość. Kapitan musiał podjąć ryzykowną decyzję. Szalejąca pod nimi burza dawała nadzieję na odzyskanie przewagi. Swego czasu Tristan zaprojektował działo gromadzące i wykorzystujące energię piorunów. Dzisiejszy dzień był sprawdzianem dla nowej technologii. Szansa, że trafią przy tak słabej widoczności była jak jeden do stu, ale się udało. Chmurołap bezpiecznie dotarł do portu w Valandee, gdzie po opatrzeniu rannych członków załogi zabrano się do napraw. Jeden z mechaników pomachał do Tristana, na co Arborianin skinął głową i uniósł w górę kciuk. Kadłub będzie wymagał dalszych napraw, więc Chmurołap został uziemiony na kilka dni. Tristan uporał się z najpoważniejszym uszkodzeniem w zaledwie sześć godzin, ale przez cały ten czas był tak bardzo skupiony na pracy, iż zupełnie zapomniał o głodzie. Teraz mógł wreszcie odpocząć i zjeść zasłużony posiłek. Zabrał skrzynkę z narzędziami i skierował się do mesy. Traktował okręt jak swój dom i nawet gdy Chmurołap cumował w porcie, rzadko schodził na ląd. Ukradkowe spojrzenia przechodniów wytrącały go z równowagi. Jedni patrzyli nań z nieskrywaną ciekawością, inni zaś ze współczuciem kiwali głowami. "Biedna istota, jaki straszliwy los spotkał jego lud!", zdawały się mówić ich oczy. Tak, przeżył piekło, ale nie miał ochoty, by stale mu o tym przypominano. Obrazy umarłych i konających będą go prześladowały do końca życia.
Przyspieszył kroku, czując narastający ból głowy. Zamknął się w swojej kajucie i skulił na koi. Ból przybrał na sile, aż oblał go zimny pot. Zacisnął powieki, ale umysł bezlitośnie podsuwał mu wizje pełne przemocy. Krew, krew na rękach i ogień liżący strzępy ubrania. Swąd palonego ciała, krzyki i twarze wykrzywione grymasem cierpienia. Olbrzymie kruki ucztujące na trupach. Tristan walczył o każdy oddech, jak ryba wyciągnięta z wody, całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Zacisnął szczęki na własnej dłoni, by powstrzymać krzyk. Drugą ręką udało mu się wymacać fiolkę lekarstwa, którą zawsze trzymał pod poduszką. Prawie rozsypał pigułki zanim udało mu się wcisnąć dwie pod język. Kiedy się rozpuściły, napięcie mięśni zaczęło powoli ustępować. Ból zelżał i znów mógł normalnie oddychać. Wiedział, że atak wkrótce minie, niepokojące było jednak to, że zdarzały się częściej niż zwykle. Może potrzebował silniejszych leków. Postanowił w drodze do mesy odwiedzić doktora Alonzo.
Zastał lekarza jak zwykle pochylonego nad biurkiem zasłanym różnymi papierami i buteleczkami z tajemniczą zawartością.
- Witaj, Tristanie! Miałem nadzieję, że do mnie zajrzysz. - Mężczyzna rozpromienił się na widok Arborianina. - Czy znów miałeś atak?
Tristan kiwnął głową, przygryzając wargę.
- Siadaj i opowiedz, co cię trapi. - Doktor wskazał wygodny fotel, wyjął z szafki puszkę ciastek i położył na stoliku.
Tristan ciężko opadł na obite zielonym pluszem siedzisko. Zupełnie przeszła mu ochota na jedzenie.
- Znów widziałem te twarze we krwi... - rzekł wolno. - To wspomnienia. Ale to nie wszystko...
- W porządku, wyrzuć to z siebie. - Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. Tristan musiał przyznać, że doktor Darius Alonzo był bardzo przystojny. Prawie dorównywał mu wzrostem, choć Tristan był wysoki nawet jak na Arborianina. W szczupłej twarzy o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych wyróżniały się głęboko osadzone, intensywnie zielone oczy, ukryte teraz za szkłami staromodnych okularów w drucianej oprawce. Długie włosy były tak jasne, że niemal białe. Nosił je związane na karku, ale niesforne kosmyki wymykały się i opadały na skronie.
- Czasem wydaje mi się, że słyszę głos. Nie, różne głosy. Wołają mnie. Towarzyszą im emocje. Niekiedy jest to gniew, strach, rozpacz. Innym razem pragnienie, nadzieja, ekscytacja. Czuję, jakby mnie przyciągały i być może potrafiłbym określić kierunek, w którym powinienem się udać. Czy są prawdziwe, czy to tylko wytwór mojej wyobraźni?
- Chciałbym móc odpowiedzieć na to pytanie. - Doktor potarł podbródek w zamyśleniu. - Niestety nie znam się na arboriańskiej fizjologii, ale zdążyłem zauważyć, że odczuwasz wszystko intensywniej niż inne rozumne istoty. Nie zdziwiłbym się, gdybyś rozwinął w sobie dar empatii czy telepatii. Jeśli chcesz, dam ci silniejsze leki. A teraz, czy pozwolisz, że cię zbadam?
Tristan westchnął i skinął głową. Podniósł się, a doktor nałożył naszpikowaną czujnikami rękawicę. Kiedy wolno przesuwał dłonią przed ciałem Tristana, mała czarno złota skrzynka stojąca na biurku zaczęła terkotać. Komputer rejestrował wszystkie dane, by lekarz mógł je potem zinterpretować.
- Dość na dziś. - Mężczyzna odłożył rękawicę. - Jestem pewien, że wkrótce będę mógł lepiej zaradzić twoim problemom. - Zdjął okulary i wsunął do kieszeni kitla. - Przejdźmy do przyjemniejszej części terapii. - Zmrużył oczy i położył dłoń na ramieniu Tristana.
Chłopak zadrżał pod wpływem tego dotyku. W obecności doktora stawał się dziwnie uległy. Zaczął rozpinać guziki swojego roboczego kombinezonu. Stał przez chwilę nagi, czując na sobie wzrok mężczyzny. Wreszcie doktor Alonzo zbliżył się i dotknął ustami jego szyi.
- Darius...
- Ani słowa! - wysyczał mu wprost do ucha.
Tristan przygryzł wargę. Doktor popchnął go na koję. Obsypywał go żarliwymi pocałunkami, jednocześnie zrzucając z siebie ubranie. Serce Tristana waliło jak oszalałe. W tej chwili potrafił myśleć tylko o jednym: "tak! weź mnie! jestem twój!". Czuł usta mężczyzny wytyczające ścieżkę wprost do tego jedynego miejsca. Wyrwał mu się głośny jęk, gdy język Dariusa musnął twardy organ. Pieszczoty stawały się intensywniejsze. Paznokcie doktora boleśnie wpiły się w ciało Tristana. Chłopak zacisnął palce na zmiętym prześcieradle. "Błagam! Już dłużej nie wytrzymam!" Pozwolił sobie tylko na ciche westchnienie. Darius nie lubił hałasu, kiedy uprawiali seks. Chłopak zasłonił twarz dłońmi, starając się zapanować nad wzbierającą falą rozkoszy. Doktor obrócił go na brzuch i wtargnął w niego brutalnie, zmuszając do przyjęcia dość niewygodnej pozycji z ręką unieruchomioną za plecami. Tristan czasem zastanawiał się, skąd brała się ta siła, szorstkość i pasja, ponieważ mężczyzna na co dzień wydawał się uosobieniem łagodności. Teraz wbijał się w niego tak bezlitośnie, że Tristan doszedł niemal od razu i wiedział, że dojdzie jeszcze wiele razy, zanim Darius osiągnie spełnienie.
Wszystko wirowało mu przed oczami, gdy w jakiś czas potem leżał w wilgotnej pościeli, a lędźwie pulsowały słodkim bólem. Nie przeszkadzało mu, że z tych miłosnych starć wychodził zawsze posiniaczony, liczyło się tylko to, że pozwalały mu na chwilę zapomnieć o makabrycznych wizjach i głosach w jego głowie.
Darius siedział w fotelu z kieliszkiem wina w dłoni. Na jego twarzy malowało zadowolenie. Wyglądał jak kot, który zaraz zacznie mruczeć. Nie, raczej jak pantera. Skąd Tristanowi przyszło do głowy takie porównanie? Przecież pantery to niebezpieczne zwierzęta.
- Zdrzemnij się - powiedział doktor. - Przyniosę ci coś do jedzenia.
- Dziękuję. - Tristan zamknął oczy. Zdecydowanie przyda mu się odrobina snu. Snu bez koszmarów, tego właśnie potrzebował.


5

Zimno. Było mu bardzo zimno, choć ten jesienny dzień był ciepły i słoneczny. Całą podróż powrotną spędził w boksie razem z Pon-Pon, przytulony do jej szyi. Wydawało mu się, że już nigdy nie zdoła się rozgrzać. Lamukha przestała się do niego odzywać, kiedy przerażony i rozgoryczony spiorunował ją wzrokiem. Nie mógł się uporać z natłokiem własnych myśli, więc tym bardziej przeszkadzała mu paplanina Pon-Pon. Friggar nie czekał na spóźnionych pasażerów, toteż byli zmuszeni podróżować drogą morską. Artemisowi rejs dłużył się niemiłosiernie. Gdy wreszcie dotarli do Merkilas, Arborianin ruszył prosto do Królewskiej Biblioteki, nie zbaczając z drogi i nie zwalniając kroku. Upewniwszy się, że Pon-Pon zostanie właściwie wyczyszczona i nakarmiona, pobiegł do gabinetu Mistrza Ksiąg. Zastał Mistrza Alasdaira spisującego raport dla króla. Mężczyzna zmarszczył brwi, kiedy ujrzał bladego i dygoczącego Arborianina.
- Mistrzu, przykro mi, ale wracam z pustymi rękoma. - Artemisowi jakoś udało się powstrzymać szczękanie zębami. - Wybacz mi, ale nie będę mógł wypełniać swoich obowiązków w najbliższym czasie. Chyba jestem chory.
- Widzę. Twoja podróż się przeciągnęła i prawdę mówiąc zaczynałem się już niepokoić. - Mężczyzna zabębnił palcami po blacie biurka. - No cóż, będę musiał obyć się bez ciebie, choć cenię sobie twoje umiejętności. Czy mam wezwać medyka?
- Nie, nie trzeba. Dziękuję, Mistrzu. - Artemis ukłonił się i szybkim krokiem udał się do swojej kwatery.
Rzucił ponure spojrzenie swemu odbiciu w lustrze.
- Żaden medyk mi nie pomoże, prawda? - Westchnął smutno, a potem powlókł się do łazienki, by przygotować gorącą kąpiel.
Noc także nie przyniosła ukojenia. Długo przewracał się na łóżku z boku na bok, zanim wreszcie usnął. Tym razem przyśniło mu się morze traw. Biegł przez wysokie i szumiące źdźbła, a granatowe niebo nad nim usiane było miliardem gwiazd. Srebrny Księżyc lśnił w całej swojej krasie, zaś po pewnym czasie dołączył do niego mniejszy Złoty Księżyc. Poprzecinana ciemniejszymi żyłkami bursztynowa tarcza była idealnie okrągła. Dwa księżyce w pełni. Artemis wbiegł na wzgórze, na którym bielała pojedyncza kanelowana kolumna. W trawie wciąż można było dostrzec resztki fundamentów. Dawno temu stał tu pałac pierwszego władcy Silvantii, teraz mieszkańcy miasta mogli obserwować stąd przemierzające niebo friggary. Artemis spojrzał na Złoty Księżyc. Coś zamigotało na jego powierzchni. Przeniósł wzrok na kolumnę. Nie był pewien, z jakiego kamienia ją wykuto, ale ta czysta biel sprawiała, że w blasku księżyców wydawała się jarzyć. W szumie wysokich traw mógł prawie rozróżnić delikatny szept. Czyżby zmysły płatały mu figle?
"Tutaj"
Schylił się, by podnieść coś, co połyskiwało różowo w trawie u podstawy kolumny. Liść marvilii? Żadne drzewo tego gatunku nie rosło w okolicy. Nagle poczuł, jak z liścia zamkniętego w dłoni wsącza się w jego ciało miłe ciepło. Zamknął oczy, rozkoszując się tym uczuciem, a gdy je znów otworzył, spostrzegł na niebie rój spadających gwiazd. Żniwa Złotego Księżyca. Tej nocy friggary wyruszą na poszukiwanie stellenitów. Jedna z gwiazd kierowała się wprost ku wzgórzu, jakby coś ją przyciągało. Była coraz bliżej i Artemis mógł zobaczyć ognisty ślad, jaki zostawia, przecinając granat nieba. Teraz już był pewny, że zmierza dokładnie ku niemu, ale nie próbował uciekać. Otoczył go oślepiający blask, gorący podmuch owionął twarz. Całe ciało wypełniło mrowienie i żar niemal nie do wytrzymania. Poczuł, że jakaś niewidzialna siła unosi go ponad ziemię, a przenikające wszystko światło napełnia go niesamowitą energią. Na ułamek sekundy stał się jednością z kosmosem. Słyszał myśli miliardów żywych istot, widział jak rodzą się i umierają całe planety, jak tworzą się góry i oceany, a wszystko to działo się coraz szybciej i szybciej. Wszechświat wirował w jakimś szalonym tańcu, a on razem z nim. I naraz zaczął spadać, ziemia przyciągała go coraz silniej. Nic nie uchroni go przed bolesnym upadkiem.
Uderzył plecami o podłogę. Podłogę? Artemis zamrugał oczami. Był wciąż w swoim mieszkaniu. Siedział przy łóżku, a serce waliło mu, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Odetchnął z ulgą. To sen. Tylko sen. Po chwili zdał sobie sprawę, że nadal ściska coś w dłoni. Rozwarł palce i ku swemu ogromnemu zdumieniu zobaczył różowy liść. Przecież to tylko sen! Dopiero teraz dotarło do niego, że coś się zmieniło. Już nie było mu zimno i wcale nie czuł się ani zmęczony, ani senny. Wręcz przeciwnie, jego ciało rozpierała dziwna energia. Odruchowo pstryknął palcami. Wszystkie świece i lampy rozbłysły w jednej chwili, a w izbie zrobiło się tak jasno, że zdumiony Artemis musiał osłonić dłonią oczy. Jak to możliwe? Podniósł się i wyjrzał przez okno. Była bezchmurna noc, a na niebie lśniły dwa księżyce. To pierwsza noc Żniw Złotego Księżyca. Popatrzył na swoje dłonie, zerknął w lustro. Nic się nie zmieniło. Wciąż był sobą, magia wróciła, ale nie jego magia. Ten rodzaj wypełniającej go energii był obcy. Artemis spojrzał na leżący na podłodze połyskujący różowy liść. Teraz wreszcie zrozumiał, co przekazała mu tajemnicza istota. To był symbol paktu. Tamto stworzenie zwracało mu to, co zostało odebrane. Zwracało w takiej formie, w jakiej było to możliwe. Chłopak ubrał się szybko. Musiał się przekonać co do swoich podejrzeń. Pobiegł na wzgórze ze snu. Port w Merkilas tętnił dziś życiem, ale tutaj był sam. Dotknął zimnej białej kolumny. Tym razem nie śni, wszystko dzieje się naprawdę. Wyciągnął rękę i nakreślił w powietrzu okrąg, który rozjarzył się srebrzyście. Światło przybrało na sile, a krąg zwiększał swoją średnicę aż objął całe wzgórze. Artemis wiedział, że to zaledwie tania sztuczka przy tym, co był w stanie zrobić. Mógłby zastąpić wszystkie ogniwa napędowe największego friggara i sprawić, by przemieszczał się szybciej niż jakikolwiek inny okręt. Kiedy uczynił nieznaczny gest, krąg światła znikł. Arborianin wyciągnął ręce w górę i skierował swoje myśli ku dziwnej istocie, gdziekolwiek teraz była. Gwiazdy migotały tak samo jak zwykle, nocne powietrze było rześkie i przyjemnie chłodne. Po chwili jednak usłyszał cichy syk. Tuż przed nim pojawiła się linia jasnego światła, która zaczęła wydłużać się i formować w kształt kostura zwieńczonego srebrnym, misternie rzeźbionym ornamentem. Metal zdawał się wchłaniać i więzić w sobie blask obu księżyców, i z pewnością nie pochodził z żadnego rejonu Quintii. Po obu stronach ażurowej tarczy zawieszone były rzucające tęczowe refleksy kryształy. Artemis bez wahania chwycił kostur, podziwiając jego precyzyjne wykonanie i wyważenie. Otrzymał dar znacznie większy niż to, co utracił. Skądkolwiek wywodziła się uwolniona przez niego istota, była związana z przeszłością i przyszłością tej planety. Teraz zrozumiał, że nadejdzie taki czas, kiedy będzie musiał wykorzystać cały potencjał swego nowego daru.


6

To była wyjątkowo piękna i ciepła noc. Tristan stał na pokładzie Chmurołapa, ciesząc się wiatrem owiewającym jego ciało. Słoneczne żagle zwinięto jakieś dwie godziny temu i teraz friggar szedł bajdewindem, mozolnie wspinając się coraz wyżej. Kapitan Alvaro przez całe popołudnie marszczył brwi i nerwowo pocierał bliznę na podbródku. Dopiero gdy Chmurołap znalazł się daleko poza Oceanem Breth, mężczyzna nieco się uspokoił. Wyszli z portu z kilkudniowym opóźnieniem, naprawa przeciągnęła się, mimo iż ludzie i maszyny pracowali bez wytchnienia za dnia i po zmroku. Teraz wreszcie żeglowali w przestworzach, a Tristan z przyjemnością wsłuchiwał się w cichy pomruk pracujących silników pomocniczych. Okręt był dla niego niemal żywym organizmem, znał na pamięć schemat budowy nawet najdrobniejszego przyrządu. Czasem friggar miewał swoje fanaberie, niczym kapryśna dama wymagająca całkowitego poświęcenia od swego pazia, ale Tristan wiedział jak temu zaradzić. Przede wszystkim jednak młodego Arborianina rozpierała duma, że może służyć na tak wspaniałym okręcie. Chmurołap był jednym z największych friggarów, jakie kiedykolwiek skonstruowano, a do tego na jego pokładzie znajdowały się dwie machiny bojowe klasy Mekantis na wypadek ataku z powietrza i abordażu. Był także w stanie dotrzeć aż do górnej granicy mezosfery, by przechwycić stellenity, zanim spłoną lub uderzą w powierzchnię planety.
Tej nocy musieli zwiększyć prędkość i skorygować kurs, by choć po części nadrobić stracony czas. Tristan liczył w myślach, mierząc częstotliwość, z jaką pojawiały się świetliste smugi na niebie. Tym razem żniwa nie będą obfite, ale jeśli uda im się przechwycić większe okazy, kapitan Alvaro powinien być zadowolony. Kiedy włączyły się główne silniki, a Chmurołap zaczął ostro piąć się w górę, Tristan zszedł do maszynowni, żeby ostatni raz dokonać przeglądu. Gdy tylko wyjdą ze stratosfery, nie będzie czasu na ewentualne poprawki, a każdy najmniejszy błąd może przesądzić o ich życiu albo śmierci. Arborianin osobiście sprawdził wszystkie zawory, uszczelnienia i wskaźniki. Pochwalił swoich dwóch asystentów. Z początku nie podobało im się, że będą otrzymywać polecenia od kogoś sporo młodszego, jeśli przeliczyć wiek Tristana na ludzki. Jednakże wiedza i umiejętności Arborianina wywarły na nich tak wielkie wrażenie, że szybko zyskał ich szacunek. W miarę jak Chmurołap nabierał wysokości, czuć było rosnące podniecenie członków załogi. Przechwytywanie stellenitów zawsze wyzwalało więcej emocji niż ściganie ich w niższych partiach atmosfery.
- No, mała, spisz się. - Tristan poklepał pęk grubych rur, które doprowadzały paliwo do silników. Poczuł drganie pod stopami i wiedział, że właśnie osiągnęli pożądany pułap.
Przy drzwiach maszynowni zapaliła się niebieska lampka, a po chwili całym okrętem lekko zakołysało. Wystrzelona z działa sieć energetyczna musiała właśnie pochwycić spadającą gwiazdę. Jeszcze jeden wstrząs i jeszcze jeden. Mężczyźni znajdujący się w maszynowni już zacierali ręce, gdy nagle okręt zaczął się przechylać. Stalowy klucz zsunął się z blatu, na którym leżały schematy i z brzękiem spadł na podłogę.
- Co jest? - Jeden z mężczyzn poderwał się ze swego miejsca i zaczął nasłuchiwać.
- Coś jest nie tak - odparł Tristan. Zanim dopadł do drzwi, te otworzyły się z impetem i stanął w nich Merrick, świeżo mianowany młodszy oficer.
- Trafił nas spory odłamek, który przebił się przez osłonę - wydyszał mężczyzna. - Uszkodził poszycie lewego silnika manewrowego. Jeśli zaczniemy schodzić niżej...
- Wiem - przerwał mu Tristan. - Przegrzeje się albo spłonie. - Rzucił szybkie spojrzenie jednemu z asystentów. - Demir, miej na wszystko oko. Idę! - Nie czekał na odpowiedź. Trzasnął drzwiami i pognał prosto do śluzy. Czekał już na niego zaniepokojony bosman.
- Taki drobiazg nas nie powstrzyma, prawda? - Mężczyzna rzucił pytanie pozornie lekkim tonem, ale w głosie dało się wyczuć napięcie.
- Nie powinien, ale pewien będę, gdy zobaczę uszkodzenie - odparł Tristan, wkładając skafander i hełm.
- Powodzenia! - Bosman podał Arborianinowi małą walizkę z narzędziami.
Tristan skinął głową, zamknął wewnętrzne drzwi śluzy i przypiął linę od uprzęży skafandra do zaczepu przy włazie. Odetchnął głęboko, zanim wyszedł na zewnątrz. Wiedział, że musi zachować ostrożność i skupienie. Przeszedł po wąskim pomoście i wychylił się poza barierkę. Osłona silnika była wyraźnie pęknięta, a co gorsza pęknięcie wciąż się powiększało, gdy ciśnienie odrywało kolejne odłamki ochronnej powłoki. Tristan wolno opuścił się w dół, stanął na niewielkim podeście, a potem umocował walizkę z narzędziami. Musiał działać szybko. Pewnie chwycił przyrząd w kształcie pistoletu i metodycznie zaczął nakładać spoiwo. Kątem oka dostrzegł przelatującą niedaleko gwiazdę, starał się jednak skupić na pracy. Gdy skończył, przyszedł czas na pokrycie załatanego pęknięcia stellmatem, niezwykle wytrzymałym tworzywem. Najpierw jedna warstwa, potem druga. Stwierdziwszy, że wszystko zostało dobrze uszczelnione, szykował się do powrotu, ale w tej chwili obok Chmurołapa przeleciał kolejny stellenit, ciągnąc za sobą strumień jasnego, gorącego pyłu. Tristan zachwiał się, próbował jeszcze złapać uchwyt przy podeście, lecz poleciał w dół. Zawisł na naprężonej linie, a szarpnięcie było na tyle gwałtowne, że na moment pociemniało mu przed oczyma. Chwycił linę, chcąc się podciągnąć. Chmurołap jednak zaczął już wyrównywać lot, a Tristan poczuł kolejne szarpnięcie. Zaczep uprzęży pękł, lina wyśliznęła się z rąk. Arborianin zobaczył jeszcze, jak bosman Ragan wrzeszczy na kogoś, kto stał dalej od okna. Zbyt wiele stellenitów krążyło w przestrzeni i Tristan wiedział, że Chmurołap musi zejść niżej, żeby nie zostać staranowanym przez rój. A więc dla niego nie było ratunku. Ryzyko było wpisane w jego zawód, ale nie sądził, że koniec nadejdzie tak szybko i w ten sposób. Czy na pewno? Coś błysnęło odbitym światłem księżyca. Coś zbliżało się do niego, powoli wytracając prędkość. Rozpoznał zakrzywione sierpowato mechaniczne ramiona przywodzące na myśl odnóża modliszki. Kokpit był pusty. Może nie wszystko było stracone. Jeśli tylko da radę dostać się do środka…

7

W tawernie panował gwar i zaduch, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Najważniejsze, że nikt nie zwracał uwagi na stolik w kącie i siedzącą przy nim parę. Mężczyzna postukał palcem w szklankę. Zamówił piwo, ale nie tknął trunku.
- Nie możesz oczekiwać, że będę miał wszystkie dane w tak krótkim czasie. - W jego głosie dało się słyszeć irytację, choć starał się nie ujawniać emocji.
- Zbyt długo już się to ciągnie. Oczekujemy rezultatów, a nie jakichś mrzonek. - Siedząca na przeciwko kobieta odsunęła na bok kielich z winem. Jej głos brzmiał szorstko i metalicznie. Najwyraźniej korzystała z urządzenia maskującego. Jeśli posuwała się aż do takiej ostrożności, sprawa musiała być najwyższej wagi.
Mężczyzna wpatrywał się w spowitą w czerń postać. Kaptur i półmrok panujący w tawernie skrywały jej oblicze, do tego nosiła rękawiczki, tkaniny były jednak najlepszego gatunku, więc zapewne zajmowała wysokie stanowisko. Pieniądze i władza szły w parze.
- Może twój pracodawca powinien sam wziąć się do roboty, skoro mu się tak spieszy - rzucił mężczyzna.
Zaciśnięta w pięść dłoń kobiety wystrzeliła w górę, ale zdołała się opanować, zanim uderzyła w stół. To by niepotrzebnie przyciągnęło uwagę.
- Nie będę tolerowała impertynencji! Ostrzegam cię, jeśli do czasu kolejnych żniw nie otrzymam satysfakcjonującej odpowiedzi, nici z naszej umowy. - Wstała, poprawiła otulający ją płaszcz i pewnym krokiem skierowała się ku tylnemu wyjściu.
Mężczyzna westchnął, zaklął pod nosem, sięgnął po szklanicę piwa i wypił wszystko duszkiem. Naciągnął głębiej kaptur kurtki, zgarbił się, wcisnął ręce w kieszenie, a potem ruszył do wyjścia. Idąc ulicą, zerkał w stronę okrętu cumującego w porcie. Miał nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go w takim miejscu.


Doktor Alonzo zmarszczył brwi, patrząc na leżącego na koi Arborianina. Na nagim ciele widocznych było tylko kilka siniaków. Środek na sen jeszcze działał, więc mógł spokojnie go zbadać. Kiedy wolno przesuwał nad nim dłonią w rękawicy, czujniki rejestrowały wszystkie funkcje życiowe. Cichy szmer przeszedł nagle w wyraźny zgrzyt. Darius wpatrzył się w ciąg cyfr na wyświetlaczu. Niemożliwe! A jednak. Przesunął jeszcze raz dłonią ponad piersią Tristana. Ten sam odczyt. Wyniki były z całą pewnością zaskakujące. Doktor zdjął rękawicę i odchylił się na oparcie fotela.
- To by znaczyło, że... - mruknął sam do siebie. Jeszcze raz spojrzał na twarz śpiącego. Musiał przyznać, że niezwykła uroda Arborianina zrobiła na nim wrażenie. Może był odrobinę za chudy, ale nawet mu to pasowało. Zresztą czemu miałby nie skorzystać, skoro chłopak oddawał mu się bez mrugnięcia okiem.
Doktor schował skaner do zamykanej na klucz szafki i usiadł na brzegu łóżka. Polizał palec i zaczął pocierać nim sutek chłopaka. Tristan stęknął, obrócił głowę, a jego oddech przyspieszył. Darius uszczypnął go boleśnie, a wtedy Arborianin otworzył oczy.
- Dzień dobry.
- Która jest godzina? - spytał Tristan, przecierając oczy.
- Odpowiednia na trochę przyjemności, prawda? - Darius zsunął dłoń na krocze młodego mechanika.
- Tak... - Odpowiedź Tristana brzmiała bardziej jak przeciągłe westchnienie. Miał zamiar wstać, ale poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, a mięśnie ud zaczynają drżeć. Darius poruszał dłonią coraz szybciej. Tristan opadł z powrotem na posłanie, dysząc ciężko. Rozsunął nogi szerzej. Był teraz niewolnikiem własnych zmysłów, a te błagały o więcej.
Doktor Alonzo patrzył jak Arborianin przygryza wargę, jak unosi biodra, patrzył na jego falującą pierś i zaciśnięte na prześcieradle palce. Spragnione ciało Tristana spijało każdą kroplę rozkoszy. Wreszcie z gardła wyrwał mu się stłumiony jęk, a Darius poczuł na dłoni lepką wilgoć.
- Przepraszam - szepnął chłopak.
- To za mało. - Doktor wstał, rozpiął sobie spodnie, chwycił Tristana za włosy i przyciągnął jego twarz do swego krocza. - Tak, właśnie tak... Jesteś w tym coraz lepszy. - Przymknął oczy, rozkoszując się dotykiem ust Arborianina. Pomyślał, że byłoby naprawdę szkoda, gdyby nie udało mu się wrócić na Chmurołapa. - Dość. - Darius popchnął Tristana na łóżko, klęknął między jego nogami i wszedł w niego bez cienia delikatności. Rytmicznie poruszał biodrami, za nic mając ciche jęki i paznokcie wbijające mu się w skórę pleców. Czując wciąż narastające podniecenie, przytrzymał chłopaka przy sobie, a drugą ręką zgarnął z biurka notatki. Posadził go na blacie, zmuszając, by jeszcze bardziej rozsunął nogi. Giętkie, wilgotne od potu ciało Tristana wiło się z rozkoszy. Głębiej, mocniej, szybciej. Chłopak znów doszedł i musiał zacisnąć zęby na swojej dłoni, by powstrzymać krzyk, ale doktor nie przerywał słodkich tortur. Gdy Tristan był pewny, że więcej już nie zniesie, poczuł jak ciepła wilgoć rozlewa się w jego wnętrzu, a ciało Dariusa nieruchomieje. Przez chwilę obaj uspokajali oddechy.
- Możesz wracać do swoich obowiązków. - Doktor przerwał ciszę. - Jesteś w świetnej kondycji. Miałeś dużo szczęścia, nawet jeśli był to tylko błąd w protokole maszyny.
- Błąd... - powtórzył wolno Tristan. - Sprawdzałem wszystko setki razy!
Darius wzruszył ramionami.
- To już twoja działka. Mnie interesują wyłącznie sprawy medyczne. - Doktor Alonzo zapiął spodnie, włożył okulary i zaczął zbierać rozrzucone po podłodze zapiski.
Tristan z trudem wstał i powlókł się w stronę łazienki. Ból w dolnej połowie ciała nieco utrudniał poruszanie się, ale był to przyjemny rodzaj bólu.


Była już późna pora, lecz Tristan nadal analizował wszystkie dane pobrane z Mekantisa. Do czasu znalezienia usterki ta maszyna została wyłącznona z użytku, jednak mechanik zaczynał wątpić, czy uda się znaleźć jakiekolwiek racjonalne wyjaśnienie tego, co się stało. Kiedy zaczep uprzęży pękł, a Chmurołap musiał jak najszybciej obniżyć pułap, nikt nie wysłał Mekantisa. Nikt nawet nie pomyślał o aktywowaniu machiny bojowej. Bosman wydał rozkaz pochwycenia Tristana siecią energetyczną, którą łowili stellenity. Mekantis poderwał się jednak do lotu wcześniej, a blokady zaczepów zwolniły się automatycznie. Arborianin widział, jak maszyna podlatuje na tyle blisko, by mógł uchwycić się jej ramienia. Osłona kokpitu otworzyła się, a Tristan zaczął z mozołem piąć się po metalowej konstrukcji. Wiedział, że tylko moment dzieli go od śmierci. Gdyby nie zdołał dotrzeć do kabiny i zamknąć osłony, spłonąłby w atmosferze.
- Zupełnie nic tutaj nie ma - mruknął Tristan, marszcząc brwi. Od dłuższego czasu wpatrywał się w wyświetlane na ekranie kolumny cyfr i symboli. Dla pewności wpisał w kod dodatkowe zabezpieczenia, po czym odłączył czytnik od maszyny. - Bądź grzeczna, dobrze? - Dotknął podobnego do wielkiego metalowego owada Mekantisa. Jakby w odpowiedzi, dolna część przejrzystej osłony kokpitu rozbłysła szeregiem danych i zaraz zgasła. - Będę mieć kłopoty - szepnął, kręcąc smutno głową.
Kapitan Alvaro wciąż nie udał się na spoczynek. Gdy tylko Tristan zamknął za sobą drzwi, mężczyzna wstał zza biurka i uściskał swego przybranego syna.
- Napędziłeś mi niezłego stracha! - rzekł karcącym tonem, zaraz jednak odchrząknął i przybrał postawę zwierzchnika oczekującego satysfakcjonującej odpowiedzi od podwładnego. - Jaki jest status Mekantisa?
- Jest w pełni sprawny, sir. Niestety nie znalazłem jednoznacznego wyjaśnienia przyczyny usterki. System autonomiczny na wypadek utraty przytomności przez pilota także działa prawidłowo. Najpewniej zbyt silne pole magnetyczne zakłóciło funkcje komputera pokładowego. Uaktualniłem oprogramowanie i wzmocniłem zabezpieczenia. Taka sytuacja już się nie powtórzy, sir. - "A przynajmniej mam taką nadzieję", dodał w duchu.
Kapitan pokiwał głową i splótł ręce za plecami.
- Dobrze. Możesz wrócić do swojej kajuty.
- Dziękuję, sir.


8

Wstawał świt, powietrze było rześkie, a pierwsze promienie słońca zaczynały już złocić wierzchołki gór pod nimi. Chmurołap obrał kurs na południowy zachód, by dotrzeć aż nad pustynię Ysh-Mirral. Po nocy żniw większość załogi udała się na spoczynek, ale doktor Alonzo ciągle siedział przy biurku, wpatrując się w dane wyświetlane na ekranie. W zamyśleniu potarł skroń. Był prawie pewny, że ma rację. Jednakże na ostateczny dowód trzeba będzie jeszcze poczekać. Nalał sobie wina i pociągnął spory łyk.
- Tak... Wreszcie zamknę ci usta i dostanę to, co mi się należy - mruknął pod nosem. Uśmiechnął się do swoich myśli. Wystarczy tylko jeden ruch i elementy układanki wskoczą na swoje miejsce. Spojrzał na zamkniętą na klucz szafkę, zdjął okulary i rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Już niedługo...


Ostatniej nocy dopisało im szczęście. Ładownie Chmurołapa były niemal pełne, toteż kapitan Alvaro postanowił wrócić do macierzystego portu. Teraz, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Tristan wreszcie znalazł chwilę dla siebie. W takich momentach zwykł wdrapywać się na osłony słonecznych żagli albo siadywać na fordeku, skąd mógł podziwiać widoki. Stał teraz na pokładzie dziobowym tuż obok przednich dział. Friggar leciał na tyle nisko, że Tristan z łatwością mógł zobaczyć stado długonogich bashri galopujących po piaszczystych wydmach. Przymknął na chwilę oczy, myśląc o tym, jak miło znów będzie wrócić do domu i usłyszeć od sióstr najświeższe ploteczki.
- Śnisz na jawie?
Drgnął na dźwięk głębokiego głosu. Doktor Alonzo podszedł tak cicho, że chłopak nie usłyszał jego kroków.
- Myślałem o siostrach. Na pewno znów zasypią mnie nowinkami o swoich miłosnych podbojach.
- Może liczą, że kiedyś ty odwzajemnisz się tym samym. - Doktor rozciągnął usta w uśmiechu.
- Nie, nie jestem dobrą partią. - Tristan potrząsnął głową. - Zresztą moja praca jest dla mnie najważniejsza.
- Ach tak. - Mężczyzna musnął palcami szyję chłopaka, czując jak przechodzi go dreszcz. - A ja myślę, że ktoś jeszcze zawróci ci w głowie. - Zaczął rozpinać guziki kombinezonu Arborianina.
- Nie tu! Ktoś zobaczy...
- Jesteśmy teraz sami. - Darius nachylił się i szeptał wprost do ucha chłopaka. - Zresztą wiem, że cię to podnieca. Ledwo cię dotknąłem, a ty już jesteś twardy. - Trzymał Tristana przed sobą w mocnym uścisku, szczypiąc jego sutki.
Arborianin zdusił jęk. Odchylił głowę w tył i zamknął oczy. Jedna ręka doktora zsunęła się niżej. Tristan ze świstem wciągnął powietrze, a wtedy palce Dariusa wśliznęły się do jego ust. Poczuł dziwny, cierpki smak, ale zaraz o tym zapomniał, bo ręka doktora tam w dole przystąpiła do intensywniejszych pieszczot. Tristan wysunął biodra w przód, drżąc na całym ciele. Jeszcze moment i...
- A niech to! Muszę wracać. - Doktor wyciągnął z kieszeni chustkę i wytarł ręce. - Powinienem dopilnować właściwej temperatury mieszanki, inaczej cała partia sporządzanego przeze mnie leku będzie bezużyteczna. Przykro mi, że będziesz musiał dokończyć sam.
Tristan osunął się na zimną stal pokładu, patrząc jak doktor oddala się szybkim krokiem. Był zawiedziony i wściekły. Zacisnął pięści, mrugając oczami, by powstrzymać łzy.
"Dlaczego to robię? Dlaczego pozwalam mu to? Jestem żałosny!"
Podniósł się, zapiął kombinezon i pobiegł do swojej kajuty.


Kończył właśnie śniadanie, gdy poczuł dziwne wibracje. Po chwili rozległ się huk, a cały okręt zatrząsł się. Kubek spadł ze stołu, ziołowa herbata rozlała się na podłodze. Tristan zerwał się z krzesła i wybiegł na pokład. Dobiegło go wycie syren ostrzegawczych. Chwycił przebiegającego obok mężczyznę za ramię.
- Co się dzieje?
- Zostaliśmy zaatakowani! Próbują przebić naszą tarczę energetyczną.
- Kto?
- Wygląda jak ścigacz Zathrai.
Tristan poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Puścił ramię mężczyzny, a ten pobiegł dalej. Zathrai? Tutaj, nad Oceanem Breth? Tak daleko na południu? To nie miało sensu. Coś śmignęło po niebie nad nimi, a zaraz potem znów rozległ się huk. Arborianin kątem oka dostrzegł ciemny kształt. Przenikliwy świst dotarł do jego uszu tym razem z drugiej strony. Jeszcze jeden?
- Uważaj! - Ktoś krzyknął i z całej siły odepchnął go tak, że poleciał do tyłu i uderzył plecami o reling. Błysk światła niemal go oślepił, a jeden ze słonecznych żagli eksplodował, rozsiewając wokół snopy iskier.
Kiedy odzyskał ostrość widzenia, zobaczył Vernona, pilota Mekantisa, leżącego na pokładzie. Mężczyzna przyciskał prawe ramię, próbując zatamować krew. Mięśnie były rozszarpane, a ręka zwisała bezwładnie.
- Jesteś ranny! - Tristan oderwał rękaw koszuli Vernona, po czym mocno obwiązał ramię powyżej rany.
- To tylko draśnięcie. - Mężczyzna niezdarnie podniósł się, spoglądając w stronę podobnej do owada maszyny.
- Zwariowałeś? Nie dasz rady pilotować w tym stanie!
- Muszę! Qasim nie dopadnie ich sam.
- Ilu ich jest?
- Trzech. Ale są uzbrojeni po zęby.
Tristan widział jasne rozbłyski oznaczające, że Chmurołap ostrzeliwuje wroga, ale żaden pocisk nie trafił. Ścigacze były zbyt szybkie, a chmury ułatwiały im ukrycie się.
- Ja będę pilotował. - Zdecydował w ułamku sekundy.
- To nie ćwiczenia.
- Wiem. Przeszedłem szkolenie bojowe.
- Ale nigdy nie zabijałeś.
- Poradzę sobie. - Tristan zacisnął zęby. Spojrzał na mężczyznę i dostrzegł w jego oczach aprobatę.
- Idź.
Arborianin skinął głową i pobiegł w stronę Mekantisa. Pierwsza maszyna już jakiś czas temu poderwała się do lotu. Przesunął dźwignię, zwalniając zaczepy, po czym wdrapał się do kokpitu. Kiedy tylko osłona zamknęła się, uruchomił silniki i wzbił się w powietrze. Ścigacz Zathrai przemknął obok niego. Wystrzelone pociski minęły go o kilka cali. Tristan pociągnął wolant i pomknął za obcą jednostką. Mekantisem zakołysało, przez co nieco zboczył z kursu. Eksplozja nastąpiła tuż za nim.
- Osłaniam cię! - w kokpicie rozległ się głos Qasima.
- Dzięki!
- Tristan? Co tu u diaska robisz?!
- Vernon jest ranny, zastąpiłem go.
- A niech to! - Nie było czasu na kłótnie. Ścigacze zawracały i ponawiały ataki. Qasim odpalił pociski i zanurkował w dół.
Dwa statki puściły się za nim. Trzeci właśnie brał na cel ludzi obsługujących działa na pokładzie Chmurołapa.
- O nie! Nie zrobisz tego! - Arborianin podleciał bliżej i wystrzelił pociski. Jeden przeszedł bokiem, ale drugi trafił w prawy statecznik. Ścigacz stracił sterowność, ale nie na tyle, by zrezygnować z ataku. Rozjuszony Zathrai skierował teraz swą uwagę na Mekantisa. Wszystko trwało kilka sekund, ale Tristan miał wrażenie, że czas rozciągnął się.
„Co się dzieje? Nie mogę się ruszyć!” Poczuł nagle, jakby całe jego ciało skamieniało. Nie był zdolny do jakiegokolwiek ruchu, nie mógł ani zrobić uniku, ani uruchomić działka. „Dlaczego nie panuję nad swoim ciałem?” Oblał go zimny pot. Widział, jak Zathrai zbliża się i zanim ścigacz runął w dół, wystrzelił pocisk. „Nie!!!” Ogień pochłonął maszynę, eksplozja wgniotła Tristana w fotel, osłona pękła z trzaskiem, a odłamki boleśnie wbiły się w ciało. Mekantis rozpadał się, wirując w powietrzu w szalonym, przedśmiertnym tańcu. Arborianin dostrzegł jeszcze wrogi statek uderzający o powierzchnię wody, a potem przeciążenie pozbawiło go przytomności.


9

Wydawało mu się, że wokół panuje grobowa cisza, choć przecież na pokładzie wciąż trwały naprawy, a członkowie załogi biegali z przydzielonymi zadaniami. Kapitan Alvaro siedział za biurkiem z głową podpartą dłońmi, pogrążony w myślach. Nawet nie zauważył, że Qasim, zapukawszy i nie doczekawszy się odpowiedzi, pozwolił sobie wejść i stał teraz sztywno wyprostowany przed swym dowódcą.
- Kapitanie... - zaczął, ale głos mu się załamał, więc odchrząknął i spróbował jeszcze raz. - Kapitanie Millefiori, jest mi niezmiernie przykro. Boleję nad twoją stratą tym bardziej, że nie zdążyłem na czas, by osłonić Tristana.
Mężczyzna wolno podniósł głowę i spojrzał na podwładnego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności.
- To nie twoja wina. To niczyja wina. Tristan wiedział, co robi. Czy działa Mekantisa zawiodły? Czy się zawahał? Nie był przecież żołnierzem. A jednak dzięki niemu nie zginęło więcej moich ludzi.
- Naprawdę mi przykro, sir. Nie znaleźliśmy jego ciała ani ciała tamtego Zathrai.
- Chciałbym mieć nadzieję... - Kapitan potarł skronie. Wyglądał, jakby w ciągu jednego dnia postarzał się o kilka lat. - To doprawdy dziwne. Tylko trzy ścigacze. Dwa zestrzelone, trzeci rozbił się o powierzchnię oceanu. W dodatku nigdzie nie dostrzegliśmy większej jednostki, a przecież Zathrai nie atakują, gdy w pobliżu nie ma ich pancernika.
- Ja także tego nie pojmuję, sir.
Mężczyzna westchnął ciężko, wstał, poprawił mundur i położył dłoń na ramieniu młodego pilota. Nie mógł sobie pozwolić na pogrążenie w żalu i bólu. Jeszcze nie.
- Dziękuję, Qasim. Przygotuj salwę honorową za poległych.
- Tak jest, sir! - Młodzieniec zasalutował i wyszedł.
Kapitan zacisnął pięści. "Dlaczego to musiałeś być ty, mój chłopcze? Jak mam to powiedzieć żonie i córkom?"


Pierwszą rzeczą, jaka do niego dotarła był ból. Wszechogarniający, obezwładniający ból. Z trudem uniósł powieki. Wokół panował półmrok i było mu bardzo zimno. Leżał na kamiennej posadzce, nie mając na sobie ubrania. Jego ciało częściowo okrywały bandaże, rany zostały opatrzone dość pobieżnie. A więc przeżył. Ale jak? W głowie miał mętlik, pamiętał tylko, że nie mógł się ruszyć, jakby całe jego ciało nagle zmieniło się w kamień. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego. Nie miał też pojęcia, gdzie się obecnie znajdował, ale miał przeczucie, że ktokolwiek go tu sprowadził, nie uczynił tego z dobroci serca. Przed sobą widział tylko szarą kamienną podłogę, takie same ściany, prosty drewniany stół i krzesło. Nie było tu okna, a drzwi musiały znajdować się za jego plecami.
- Ach, obudziłeś się już. - Dotarł do niego chropawy głos. Usłyszał kroki. Ktoś zbliżył się i przysiadł na piętach tuż obok. Nachylił się nad nim, a wtedy Tristan zobaczył twarz. Szczupłą, niemal ascetyczną, o ostrych rysach i orlim nosie, gładko ogoloną z wyjątkiem wąskiego paska biegnącego od dolnej wargi do podbródka. Mężczyzna nie był młody, wokół oczu można było dostrzec drobne zmarszczki, ale też daleko było mu do starości. Długie włosy mysiej barwy miał wygolone z jednej strony głowy, a płatek ucha przebity był zaostrzonym i rzeźbionym kawałkiem kości. Zathrai!
Mężczyzna przekrzywił głowę niczym sęp wpatrujący się w padlinę, a potem wyciągnął palec wskazujący i dźgnął nim w poplamiony krwią bandaż na barku Tristana. Uśmiechnął się paskudnie, gdy chłopak jęknął z bólu.
- Nic ci nie będzie. Chyba. - Chwycił Arborianina za podbródek i poruszył jego głową w jedną i w drugą stronę. Następnie uniósł jego rękę i puścił, patrząc jak bezwładnie opada. - Narkotyk wkrótce przestanie działać, ale i tak nigdzie się stąd nie ruszysz. Sporo mnie kosztowało, żeby cię tu sprowadzić.
Tristan przyglądał się twarzy mężczyzny, drżąc na całym ciele. Coś mu nie pasowało. Odsłonięte ucho było lekko spiczaste, a oczy miały barwę błękitnoszarą zamiast typowego ciemnego brązu albo koloru zakrzepłej krwi.
- Tak, masz rację, jestem tylko w połowie Zathrai - odparł mężczyzna, jakby czytał w jego myślach. - Ale może powinienem pójść w ślady ojca i zrobić sobie talizman z twoich kości... - Z pochwy przy pasie wyciągnął zakrzywiony nóż i zaczął go obracać w dłoni. - Takie piękne drobne kości... - Przystawił ostrze do gardła Tristana, a potem przesunął je po obojczyku, oblizując przy tym wargi. - Powiedziano mi, że mam dostarczyć cię żywego, ale nikt nie wspomniał, że nie mogę się trochę zabawić.
Arborianin poczuł, że zaczyna go mdlić, a serce wali jak oszalałe. Zathrai wodził ostrzem noża po jego ciele, zimna stal zatrzymała się na podbrzuszu.
- Proszę... Nie... - Tristan czuł ucisk w gardle.
- Jeśli będziesz grzeczny, to nie zaboli tak bardzo. A może ci się nawet spodoba?
Zathrai rozpiął sobie spodnie, rozsunął chłopakowi nogi i natychmiast wdarł się w niego.
- Chyba miałeś już w sobie mężczyznę. - Zathrai uśmiechał się lubieżnie. - A może jesteś zwykłą dziwką? Ale ja dogodzę ci lepiej. - Mocno chwycił nogi Tristana, unosząc mu biodra i pchnął z całej siły. Ponawiał pchnięcia, sapiąc i odsłaniając zęby w złośliwym uśmiechu.
Tristan zamknął oczy, łzy spływały mu po twarzy, a palący ból pulsował w lędźwiach. "Zabij mnie", prosił w myślach. "Błagam, niech to się już skończy." Zathrai zacisnął dłoń na jego gardle, poruszając biodrami coraz szybciej. Arborianin miał wrażenie, że jego ciało jest rozrywane od środka. Zaczynało mu brakować powietrza, walczył o oddech, jak ryba wyciągnięta z wody, a gdy był na krawędzi utraty przytomności, mężczyzna wreszcie skończył i zwolnił uścisk. Tristan krztusząc się zaczerpnął tchu, a Zathrai odchylił głowę w tył i zaniósł się obłąkańczym śmiechem.
- To było naprawdę dobre! Jesteś lepszy niż wiele kobiet, które miałem. Może jeszcze poużywam twojego ciała, a kiedy tamci z tobą skończą, zostawią mi te śliczne kosteczki i już zawsze będziesz przy mnie. - Pochylił się i zlizał łzę z twarzy chłopaka, po czym wstał, podrzucił w dłoni nóż, zapiął spodnie i opuścił pomieszczenie, wciąż się śmiejąc.
Tristan drżał, przełykając gorzkie łzy. Powoli odzyskiwał panowanie nad swoim ciałem, chociaż każdy ruch był torturą. Skulił się na zimnej podłodze. Wolałby umrzeć niż zostać zabawką tego pół-Zathrai. A jeśli czeka go los jeszcze gorszy, tym bardziej pragnął śmierci. Nie miał już złudzeń. Ten mężczyzna lubował się w zadawaniu cierpienia.


10

Mimo iż za dnia miał dużo pracy i zmęczenie dawało o sobie znać, Artemis długo nie mógł zasnąć. Dręczył go dziwny niepokój, chociaż nie umiał powiedzieć, z czym był związany. Na pewno nie dotyczył ostatnich wydarzeń ani faktu, że odtąd jego magia związana była z księżycem. Nie, to nie to. Ten niepokój był odległy, obcy, a jednocześnie bardzo realny. Artemis skupił się na równych, powolnych oddechach i wreszcie udało mu się zasnąć.
Mrok i zimno. Tak, wiedział, że panuje tu ziąb, ale to nie on go odczuwał. Z daleka dotarł do niego dźwięk kapiącej wody, a potem coś zaszurało. Może to przebiegł szczur albo spory insekt. Jego kroki mąciły ciszę, a drobiny kurzu wirowały w powietrzu. Nie był sam, wyczuwał czyjąś obecność. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zaczął rozróżniać kształty przed sobą. Stary, odrapany stół i wysłużone krzesło. Kamienna podłoga pokryta szarym pyłem, brudne kamienne ściany. Usłyszał rzężący, urywany oddech. Ktoś leżał w narożniku pomieszczenia. Kiedy podszedł bliżej, serce zamarło mu z przerażenia. Miał przed sobą nagie, blade ciało częściowo spowite w brudne, przesiąknięte krwią bandaże. Tam, gdzie skóry nie zakrywały strzępy materiału, mógł dostrzec otarcia i sińce. Szyję oplatała dziwna, czarna obręcz. Twarz przesłaniały skołtunione włosy, ale nie zakrywały uszu. Co w takim miejscu robił Arborianin?! Czy jest ranny? Artemis zbliżył się, przyklęknął i ostrożnie wyciągnął rękę. Kiedy jednak jego palce dotknęły leżącego, w umyśle pojawiły się nagle dziesiątki obrazów. Artemis poczuł mdłości. Teraz już wiedział, co zrobiono temu chłopakowi.
- Wyciągnę cię stąd - szepnął żarliwie. - Rozejrzał się wokół. Nagie ściany, półmrok, zimno i wilgoć. Gdzieś musiały znajdować się drzwi. - Nie wiem jeszcze jak, ale cię wyciągnę.
Chłopak drgnął na dźwięk głosu. Skulił się i objął rękami głowę.
- Proszę... Dość...
- Nie obawiaj się, nie skrzywdzę cię.
Arborianin odsłonił twarz, otworzył zapuchnięte oczy, ale zdawał się niczego nie dostrzegać.
- Kto tu jest? - Jego głos był słaby, a oczy błyszczały gorączką.
- Nie widzisz mnie? Jestem przed tobą.
- Nie... Widzę tylko mrok...
Artemis spojrzał na swoje ręce. Były jak najbardziej materialne. Mógł przecież dotknąć tego chłopaka, a mimo to tamten go nie widział.
- Chcę ci pomóc. Jak masz na imię?
- Tristan. Nie możesz mi pomóc. Nikt nie może...
- Słyszysz mnie, jestem tu! - Artemis przykrył dłoń chłopaka swoją dłonią. - Czujesz?
- Ciepło... Czuję ciepło... Tak, słyszę cię. To nie są majaki spowodowane gorączką, prawda?
- Tego możesz być pewny. Nie jestem wytworem wyobraźni. Mam na imię Artemis. Jestem Arborianinem, tak jak ty.
- Jak to możliwe, że tu jesteś, skoro cię nie widzę?
- Sam tego nie rozumiem. Czy dasz radę wstać?
- Nie, jestem zbyt słaby. I to. - Dotknął dziwnej obręczy na swojej szyi. - Przez to coś nie mogę się bronić. Nie wiem nawet czy jest dzień, czy noc... Mam mętlik w głowie. Ból nie pozwala mi zebrać myśli.
- Będę więc musiał szybko ułożyć jakiś plan. - Artemis zacisnął dłonie w pięści. - Ten...plugawiec...zapłaci za to, co ci zrobił! - Nie przeszło mu przez gardło słowo "Zathrai". - Czy jest sam?
- Chyba tak. Wydaje się na coś albo na kogoś czekać. A może ma zamiar gdzieś mnie przenieść. Nie wiem. Jestem taki zmęczony...
Artemis ścisnął Tristana za rękę. Chłopak znów tracił przytomność, ta krótka rozmowa go wyczerpała. Artemis czuł wściekłość. Na tego szalonego Zathrai, na siebie, na własną bezsilność. "Myśl, myśl! Musi być jakieś wyjście!" Próbował jeszcze raz przeanalizować wszystko, czego się dowiedział, ale nagle poczuł, jakby coś szarpnęło go i popchnęło w tył. Mrok wokół zgęstniał, nie trzymał już dłoni Tristana. Wydawało mu się, że spada w jakąś czeluść i...
Otworzył oczy. Leżał na podłodze obok łóżka, okręcony kocem niczym kokonem. "To był sen? Niemożliwe! Wszystko zdawało się takie rzeczywiste." Wyplątał się z koca i usiadł na łóżku, próbując pozbierać myśli. Odruchowo sięgnął po karafkę z wodą stojącą na stoliku i poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Czubki palców znaczyły czerwone plamy. Obejrzał swoją dłoń. Czy się skaleczył? Skóra jednak nie była pęknięta. To nie była jego krew. To nie mógł być tylko sen! Wypił duszkiem cały kubek wody, a myśli wciąż kołatały się w jego głowie. "Ten Arborianin, Tristan, istnieje naprawdę i jest więźniem. Ale gdzie? Jak mam mu pomóc? Czy to w ogóle możliwe?" Wstał, ubrał się i zaczął chodzić po pokoju. "A co jeśli sen jest odpowiedzią? Czy mogę znów przenieść się do tego miejsca we śnie? Czy potrafię go uwolnić? Muszę spróbować! Wystarczy zaczekać do nocy. Żeby tylko nie było za późno!"


Mrok i zimno zdawały się osaczać go niczym bezlitośni strażnicy. Dreszcze targały ciałem Tristana, a każdy ruch wywoływał fale bólu. Czy naprawdę rozmawiał z tym Arborianinem? Może jednak były to tylko majaki trawionego gorączką umysłu. Dręczyły go głód i pragnienie. Zathrai wlał mu trochę wody do gardła, ale kiedy to było? Wczoraj, przedwczoraj? Usłyszał kroki i instynktownie napiął mięśnie. Nie spodziewał się jednak kopniaka w żebra, od którego na moment zaparło mu dech. Zaniósł się kaszlem, ból niemal rozrywał mu płuca.
- Pobudka! - warknął Zathrai. - Dziś wymienię cię na sporą sumkę i wreszcie to ja będę kimś, z kim trzeba się liczyć. - Przyklęknął przy Tristanie. - Ale najpierw zabawię się po raz ostatni. - Wyjął zza pasa nóż i przystawił do twarzy chłopaka. Uśmiechnął się, odsłaniając spiłowane na ostro zęby. - Może powinienem wyciąć coś sobie na pamiątkę? Jak myślisz? Jedną malutką kosteczkę. Może nie zauważą... - Przesunął ostrzem noża po piersi Arborianina. - Moi ziomkowie polowali na was jak na króliki. Pili waszą krew, wierząc, że obdarzy ich wielką siłą. Ja jeszcze nie spróbowałem krwi żadnego długouchego ścierwa. Czas się przekonać, jak to jest.
Nóż przeciął skórę szybko i precyzyjnie. Tristan jęknął z bólu, a Zathrai pochylił się i zaczął chłeptać krew sączącą się z rany na udzie. Po kilku chwilach mężczyzna otarł usta rękawem koszuli.
- Jakoś nie czuję się silniejszy, ale za to nabrałem ochoty na inną zabawę. - Obrócił Tristana na brzuch, po czym śliskimi od krwi palcami szarpnął go za włosy. Drugą ręką rozpiął sobie spodnie.
Oczy Tristana wypełniły się łzami bólu, odrazy i upokorzenia, gdy Zathrai wtargnął w niego. Ciało zwiotczało, poddał się. Krew nadal sączyła się z rany, a z nią opuszczały go resztki sił. Mógł tylko z zaciśniętymi zębami znosić brutalne pchnięcia. Miał wrażenie, że jego umysł powoli wypełnia pustka, ból zaś staje mniej dotkliwy. Czy to już koniec, czy tak wygląda śmierć? Zaraz jednak na powrót został ściągnięty do swego zmaltretowanego ciała. Ciszę przeszył potężny ryk wściekłości. Coś uderzyło w Zathrai i cisnęło nim o ścianę. Mężczyzna błyskawicznie otrząsnął się i stanął na szeroko rozstawionych nogach, trzymając nóż w gotowości. Nawet jeśli potrafił przebić wzrokiem mrok, to nikogo nie dostrzegł. Wtem nastąpił kolejny cios. Ciało Zathrai z impetem uderzyło o przeciwległą ścianę. Podniósł się niezdarnie, kierując przed siebie ostrze długiego noża.
- Co jest?! Co to za diabelskie sztuczki? Pokaż się! - Kipiał wściekłością, białka oczu błyskały groźnie. - Machnął nożem na oślep, ale w nic nie trafił. W następnej sekundzie jego ręka została wykręcona pod dziwnym kątem i usłyszał trzask łamanych kości. Nóż z brzękiem upadł na kamienną posadzkę.
Zathrai zawył niczym zapędzone w pułapkę, śmiertelnie niebezpieczne zwierzę.
- Przeklęte sztuczki! Diabelski pomiot! - wrzeszczał, sięgając po nóż drugą ręką. - No chodź! Pokaż się, a rozpruję ci wnętrzności i zjem twoje serce!
Krzyki mężczyzny wydawały się dobiegać z bardzo daleka. Tristan był ledwie świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Każdy ruch i każdy oddech był dla niego torturą. Po chwili jednak jasność myśli powróciła. "Uciekaj!" Głos rozbrzmiał w jego umyśle. "Tam! Tam są schody i drzwi!" Kto to? Czyj głos wdarł się do jego myśli?
- Artemis? - szept był ledwie słyszalny.
"Tak, to ja. Uciekaj! Zajmę się nim."
Tristan zaczął się czołgać w stronę ściany. Faktycznie postawiono ją pod takim kątem, że dopiero z bliska można było zobaczyć znajdujące się za nią stopnie. Wciąż docierały do niego wściekłe ryki Zathrai. To tylko cztery kamienne schodki. Uchwycił się pierwszego i spróbował się podciągnąć.
- A ty gdzie się wybierasz? - Zathrai skoczył ku niemu, chwytając go za nogi i ciągnąc w dół. - Nigdzie nie pójdziesz! - warknął, trzymając nóż w zębach. Nagle jego głową szarpnęła niewidzialna siła, coś zagulgotało mu w gardle, a z ust popłynęła krew. - Dość tego... - wycharczał. Złapał Tristana za włosy, uderzył jego głową o posadzkę i przycisnął nóż do jego szyi. Na skórze pojawiły się krople krwi. - Nie wiem, kim jesteś i w co pogrywasz, ale przysięgam, że on zdechnie, jeśli się nie pokażesz!
Głowa Zathrai odskoczyła w tył jak po ciosie w szczękę. Ryknął przeraźliwie, tocząc pianę z ust.
- Giń! - Mięśnie ramion napięły się do granic możliwości, czubek ostrza zagłębił się w ciele, ale dłoń ściskająca rękojeść noża drżała, jakby natrafiła na opór.
Tristan niewyraźnie widział nad sobą wykrzywioną furią twarz Zathrai. Czuł przygniatający go ciężar ciała. Wydawało się, że czas nagle zwolnił swój bieg. Chłopak powoli uniósł ręce i chwycił nadgarstek mężczyzny. Miał wrażenie, że kieruje nim jakaś obca wola. W miarę jak zwiększał nacisk, ostrze oddalało się od szyi, a na twarzy Zathrai malowało się coraz większe niedowierzanie. Wreszcie z głośnym trzaskiem czarna obręcz na szyi Arborianina rozpadła się na kawałki, a wtedy Tristan z łatwością obrócił nóż. W tym samym momencie ciało Zathrai śmignęło w tył i uderzyło o ścianę. Mężczyzna osunął się na podłogę. Oczy rozszerzone zdumieniem i strachem niczego już nie widziały. W gardle tkwiło ostrze noża, a krew plamiła nieruchomą pierś. Był martwy.
Arborianin zdał sobie sprawę, że od paru chwil wpatruje się w sufit, a wokół zalega cisza. A więc wciąż żył. Przez moment ból był tylko odległym wspomnieniem, ale teraz powracał do niego z całą mocą.
"On już cię nie skrzywdzi", powiedział głos w jego głowie.
- Artemis...
"Posłuchaj mnie. Musisz się stąd wydostać."
- Nie dam rady...
"Pomogę ci, choć moja moc niemal się wyczerpała. Zaraz wstanie świt."
Ogromnym wysiłkiem Tristan wczołgał się na pierwszy stopień, a kiedy podciągnął się na kolejny, miał wrażenie, że jest mu łatwiej. Następny stopień i jeszcze jeden. Masywne, żelazne drzwi otworzyły się przed nim. Tristan wreszcie wydostał się na zewnątrz. W szarości poranka ujrzał kamienne ruiny niskich zabudowań. Leżał na bruku porośniętym częściowo mchem i trawą.
- Dziękuję... - wyszeptał.
"Teraz muszę odejść. Nie wiem, czy się jeszcze zobaczymy. Niech los ci sprzyja!"
Tristan poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. Po chwili mżawka przerodziła się w ulewę. Chłopak otworzył usta, by ugasić pragnienie. Dreszcze i gorączka wróciły. Z mozołem pełzł w stronę resztek muru, nad którym zachował się fragment dachu. Jeśli gdzieś tu rosły odpowiednie zioła, będzie mógł zbić gorączkę i odzyskać choć trochę sił. Na razie musiał schronić się przed deszczem. Był taki zmęczony! W głowie mu wirowało, w uszach dudniło, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Obraz przed oczami zaczął się rozmywać. Jego ręka natrafiła na coś, co nie było ani rośliną, ani kamieniem. But? Tak, to był but, a właściwie dwa buty. I tkwiły w nich czyjeś nogi. Nagle szarość poranka ustąpiła miejsca ciemności. Tristan stracił przytomność.


11

- Co u licha? - Młody mężczyzna odskoczył w tył. Spojrzał na to "coś", co dotknęło jego nogi. Czy miał przed sobą upiora? Wychudzone ciało, brudne i pokryte zakrzepłą krwią, w strzępach bandaży, leżało nieruchomo na zarośniętej brukowanej ścieżce.
Cas zebrał się na odwagę, podszedł bliżej i trącił to "coś" czubkiem buta. Nie poruszyło się. Przyjrzał się dokładniej wyciągniętej ręce. Nie były to odrażające szpony potwora, jak się tego spodziewał, ale drobna dłoń o smukłych, delikatnych palcach. Cas wziął głęboki oddech, przykucnął przy leżącej postaci i obrócił ją na plecy. Drgnął, czując nagły dreszcz. Nie takiego widoku się spodziewał. Miał przed sobą wymizerowanego chłopaka o bladej, teraz niemal sinej skórze. Ran i sińców nie sposób było zliczyć. Mokre i powalane błotem włosy przykleiły się do czoła. Wymizerowana twarz miała jednak szlachetne rysy. Pięknie zarysowane kości policzkowe, zgrabny nos, wydatne usta i powieki zwieńczone długimi, srebrzystobiałymi rzęsami. Tym zaś, co najbardziej przykuwało uwagę były niezwykłe, spiczaste uszy. To musiał być Arborianin. Cas nigdy wcześniej nie spotkał żadnego Arborianina. Wiedział tylko, że dawno temu widział gdzieś obrazy w złotych ramach. Przedstawiały różnych dostojników, a wśród nich byli też Arborianie. Wszyscy w białych szatach, dumni i nieprzystępni o chłodnym, wyniosłym spojrzeniu. Nie pamiętał, gdzie ani kiedy to było, miał luki w pamięci. Zapamiętał jedynie te twarze. A teraz spoglądał na Arborianina z krwi i kości, zupełnie niepodobnego do tamtych, niemal boskich istot. Ten tutaj przypominał raczej wyrzuconego z domu, na wpół zagłodzonego szczeniaka. Z bijącym sercem Cas przyłożył palce do szyi tego żałosnego stworzenia. Wyczuł tętno, ale bardzo słabe. Westchnął głośno.
- Dlaczego to mnie zawsze spotyka coś takiego? Wystarczy mi kłopotów. Ale ty chyba masz większe, co? Ech, wiem, że tego pożałuję. - Delikatnie podźwignął ciało i ruszył ku jednemu z najmniej zniszczonych budynków.
Ułożył chłopaka ostrożnie na podłodze, zdjął plecak i zaczął wyciągać z niego koc, suche ubranie, leczniczy balsam i opatrunki. Rozwinął matę i przeniósł na nią rannego. Rzęsisty deszcz zmył większość brudu, więc wystarczyło rozciąć resztki bandaży, oczyścić rany, nałożyć balsam i świeże opatrunki. Długie pasy materiału omotał ściśle wokół jego piersi. Dwa żebra były złamane, ale na szczęście nie przebiły płuca. Najbardziej niepokoiła go rana na udzie, była dość głęboka, ale zszył jej brzegi najlepiej jak potrafił, zanim owinął czystym płótnem. Przykrył Arborianina kocem, po czym wyciągnął niewielki zbiornik zawierający drobiny gwiezdnego pyłu. Ustawił go przed sobą, przekręcił wieńczący go pierścień, a wtedy pojawił się zielonkawy płomień. Nałożył ruszt i postawił na nim napełniony deszczówką rondel. Stellenitowy palnik przydawał się, kiedy nie mógł rozpalić prawdziwego ogniska. Gdy woda zaczęła wrzeć, wrzucił garść suszonych ziół. Wkrótce rozszedł się przyjemny, korzenny zapach, mógł więc zdjąć rondel z ognia. Czekając aż napar ostygnie, przyglądał się Arborianinowi. Jak się tu znalazł? Samotny i ranny pośród tych ruin... Czy ten, kto zadał te rany nadal tu był? Czy była to jedna osoba, czy cała banda? Zaczął nasłuchiwać, ale wokół panowała cisza.
- Pewnie wpakowałem się w niezłe bagno - mruknął pod nosem. - Ale przecież nie mogłem cię tam zostawić.
Cas wstał, przelał trochę naparu do kubka i przyklęknął przy Arborianinie. Chociaż powoli odzyskiwał przytomność, to wciąż nie otwierał oczu. Cas podparł go ramieniem i przysunął kubek do jego ust.
- Hej ty, słyszysz mnie? Musisz pomóc mnie i sobie. Pij!
O dziwo chłopak posłusznie rozchylił usta, a Cas ostrożnie wlał małą ilość płynu, obserwując jak tamten przełyka. Miał zamiar ruszyć dalej na zachód tak szybko, jak to możliwe, ale teraz wszystkie plany legły w gruzach.
- No i co ja mam z tobą zrobić? - Cas pokręcił głową. Czas działał na ich niekorzyść. Kimkolwiek byli prześladowcy tego chłopaka, na pewno wkrótce zaczną go szukać.
Deszcz wreszcie przestał bębnić o dziurawy dach. Młody mężczyzna wyciągnął siatkę, której używał do polowania na ptactwo i ustawił pułapkę tam, gdzie poprzedniego dnia mignął mu bażant. Szczęście najwyraźniej mu sprzyjało, gdyż po niedługim czasie dorodny samiec szamotał się w sieci. Po niewdzięcznym zajęciu, jakim było skubanie i patroszenie ptaka, wreszcie mógł przyrządzić pożywny rosół, dodając do niego kilka suszonych bulw moggu. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo jest głodny. No cóż, ze swoją porcją będzie musiał poczekać.
Cas przyklęknął przy rannym chłopaku. Delikatnie uniósł go z posłania i podstawił kubek pod nos. Arborianin jęknął, poruszył ustami, a potem otworzył oczy.
- Gdzie jestem? - Głos miał słaby i schrypnięty. - Kim jesteś?
- Na odpowiedzi przyjdzie czas później, teraz pij.
Chłopak otworzył usta i posłusznie przełykał małe porcje rozgrzewającego rosołu. W jego oczach jednak czaiły się strach i nieufność.
- Nie musisz się mnie obawiać - rzekł Cas. - Z mojej strony nic ci nie grozi.
Arborianin wypił wszystko, a potem dotknął bandaża na swojej szyi.
- To ty mnie opatrzyłeś?
- Tak.
- Dziękuję.
- Podziękujesz, gdy obaj będziemy daleko stąd. Kto cię tak urządził?
Chłopak zadrżał i odwrócił głowę.
- Zathrai - wyszeptał.
Cas uderzył pięścią w mur.
- A niech to! Wiedziałem, że będą z tego kłopoty.
- On nie żyje.
- Jesteś pewien?
Arborianin kiwnął głową.
- Jak? Nie, nie chcę wiedzieć. Był sam?
- Czekał na kogoś. Nie wiem nic więcej.
Cas patrzył prosto w duże bursztynowe oczy Arborianina. Miały niezwykle intensywną barwę i zdawały się skrzyć niczym klejnoty. Chłopak mówił prawdę.
- No pięknie! Czyli zgraja Zathrai albo gorszych łotrów może się tu zjawić w każdej chwili. - Mężczyzna usiadł na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i zaplótł ręce na piersi. - Jesteś głodny, co?
Arborianin znów skinął głową.
- To dobrze, ale nie możesz wypić wszystkiego na raz, bo się pochorujesz. Niedługo dostaniesz kolejną porcję. Dodałem zioła, które uśmierzają ból. Jutro musimy stąd odejść, ale niezbyt daleko. Dasz radę?
- Będę musiał.
- Powiedz mi, jak mam cię nazywać. Przecież nie mogę ciągle mówić "hej ty".
- Tristan.
- Do mnie możesz mówić Cas.
- To twoje imię? A może nazwisko?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Wybierz, co chcesz.


Cas przebudził się w nocy. Drzemał oparty o ścianę, okryty płaszczem, gdy dobiegły go ciche pojękiwania. Tristan wiercił się na posłaniu, dręczony koszmarami. Spod powieki spłynęła łza. Cas zbliżył się do chłopaka i musnął palcami jego policzek.
- Już dobrze - szepnął. Delikatnie odgarnął mu z czoła kosmyk włosów, a wtedy Tristan chwycił przez sen jego rękę i najwyraźniej nie miał zamiaru puścić. - Chyba się dziś nie wyśpię - mruknął Cas, po czym ułożył się przy Arborianinie.
Obudziło go nerwowe szarpnięcie.
- Puść mnie! - Tristan odsunął się od niego z nieukrywanym niesmakiem.
Cas przetarł oczy  i przeciągnął się.
- Ja ciebie? Dobre sobie! To ty trzymałeś mnie za rękę przez pół nocy.
Arborianin spojrzał na mężczyznę spode łba.
- Powiedziałem już, że z mojej strony nic ci nie grozi - oznajmił spokojnie Cas. - Przygotuję śniadanie zanim wyruszymy.
- Naprawdę trzymałem cię za rękę?
- Naprawdę.
Tristan poczuł, że się rumieni.
- Przepraszam - bąknął.
Cas tylko wzruszył ramionami. Szybko przygotował owsiankę, a Tristan bez sprzeciwu dał się nakarmić.
- Teraz pomogę ci się ubrać - powiedział mężczyzna. - Wybacz, jeśli zaboli. Na szczęście jesteśmy podobnej postury, więc moje ubrania będą na ciebie pasować.
Tristan w milczeniu znosił wszystkie zabiegi, chociaż krzywił się, gdy opatrunek przypadkiem przesunął się i szorstka tkanina otarła się o brzeg rany. Cas spakował swój plecak, przez cały czas czując na sobie wzrok Arborianina. "Nic dziwnego, że mi nie ufasz. Na twoim miejscu też bym nie ufał komuś takiemu jak ja", pomyślał gorzko.
- Gotowy? - Mężczyzna wyciągnął rękę. Chłopak tylko kiwnął głową, zaś Cas pomógł mu wstać. - Na pewno dasz radę?
- Tak, nie przejmuj się mną. - Tristan niepewnie zrobił krok do przodu, ale zakręciło mu się w głowie, zachwiał się i byłby upadł, gdyby Cas go nie podtrzymał.
- Nie szarżuj. Wesprzyj się na mnie.
- Przepraszam, nie chcę być dla ciebie ciężarem. Już i tak wiele dla mnie zrobiłeś.
- Przestań ciągle przepraszać.
- Przepraszam...
Cas teatralnie przewrócił oczami. Widział, że Tristan bardzo się stara iść o własnych siłach, ale jego ciało nieustannie przypominało mu, że minie jeszcze jakiś czas, zanim odzyska sprawność.
Dzień był pochmurny, ale dość ciepły. Ruiny wokół robiły ponure wrażenie. Arborianin zauważył sporego ptaka siedzącego na ocalałym metalowym szyldzie nad wejściem do jednego z budynków. Kruk? Ptaszysko zdawało się ich obserwować.
- Widzisz tamtą wieżę? - Cas ruchem głowy wskazał budowlę daleko przed nimi. - To jakieś półtora mili stąd. Dawno temu wznosiła się tam posiadłość jakiegoś lorda. Nie był zbytnio lubiany w okolicy, więc wolał mieć przygotowaną ewentualną drogę ucieczki. Z całej rezydencji zachowała się tylko ta wieża. Nie ma w niej nic szczególnego, ważne natomiast, co znajduje się pod nią.
Co pewien czas musieli przystawać, by Tristan mógł odpocząć. Cas czuł, że Arborianin coraz mocniej obejmuje go ramieniem. Marsz, choć powolny i z przystankami, musiał bardzo nadwątlić resztki jego sił. Wreszcie Cas zdjął plecak i, mimo protestów ze strony Tristana, ostatni odcinek drogi pokonał, niosąc go na plecach.
Wieża okazała się solidną budowlą, w niewielkim tylko stopniu nadgryzioną zębem czasu. Gdzieś ponad nimi rozległo się krakanie. Znów kruk. Gdy Tristan nieco odpoczął, a Cas wrócił ze swoim dobytkiem, było już późne popołudnie. Zjedli po kilka sucharów, po czym mężczyzna wskazał na wpół zatarty napis na północnej ścianie.
- Widzisz te litery? "Nocą wyrwany z piersi nieba głos przynosi mi pieśń pocieszenia, u kresu życia wolnym będę, lecz strzec się muszę płomienia." To wiersz.
- Piękny, ale nie rozpoznaję tego pisma. Co to za język? - spytał Tristan.
- Teruliański. Nie wiem skąd, ale go znam. A teraz spójrz tam. - Wskazał południową ścianę. Ozdobiono ją niewielkimi kaflami, na których wciąż można było rozpoznać sylwetki zwierząt, ptaków i owadów, choć malowidła mocno już wyblakły. - Wiersz przypomina zagadkę. Niebo i nocny głos to słowik. Natomiast teruliańskie legendy mówią, że po śmierci dusze przybierają postać ćmy. A teraz patrz. - Cas podszedł do namalowanego na jednym z kafli niebieskopiórego ptaka i nacisnął go, a potem powtórzył to samo z kaflem przedstawiającym ćmę.
Coś kliknęło cicho, zaraz jednak dobiegł ich głośny zgrzyt. Płyta w podłodze odsunęła się, ukazując wąskie schody prowadzące w dół.
- Podziemie? Skąd wiedziałeś? - spytał Tristan.
- Odkryłem to przypadkiem parę dni temu. Jestem wędrownym kuglarzem. Chciałem się schronić przed burzą, zobaczyłem tę wieżę, a że czas mi się dłużył... - Cas wzruszył ramionami. - Pomogę ci zejść.
- Wiesz, co jest na dole? Czy to bezpieczne?
- Oczywiście, to najlepsza kryjówka. Musisz wydobrzeć, a jeśli przyjdzie ktoś, kto będzie cię szukać, to nic tutaj nie znajdzie.
- Masz rację. Chyba muszę ci zaufać.
- Musimy zaufać sobie na wzajem. Nie mamy wyjścia.


12

Głuchy dźwięk zdawał się dochodzić zewsząd. Stuk-stuk-stuk... Niczym tykanie olbrzymiego zegara. Artemis stąpał powoli po gładkiej marmurowej posadzce. Wreszcie je zobaczył. Monstrualne koła zębate obracały się z głośnym stukotem, a z każdym ich obrotem powietrze wokół drgało i migotało. Nagły błysk rozświetlił mrok przed nim. Światło odbiło się od jakiejś pionowej powierzchni. Lustro? Artemis dostrzegł własne odbicie. Ta sama twarz, te same oczy, włosy, kształt ust, a jednak... Im dłużej patrzył, tym więcej miał wątpliwości.
"To nie jestem ja".
Lustrzane odbicie wyszczerzyło zęby w złowrogim uśmiechu. Ze zwierciadła wysunęła się dłoń i w ułamku sekundy zacisnęła palce na gardle Artemisa.
"Nie mogę oddychać! Co się dzieje?"
Obraz zaczął się zamazywać, jeszcze chwila, a straci przytomność. Musi zaczerpnąć powietrza, musi rozewrzeć te zaciskające się coraz mocniej palce. Musi...
Usiadł na łóżku, dysząc ciężko. Otaczały go znajome meble i przedmioty. Okno było otwarte, a rozbity wazon leżał na podłodze.
"To sen? Znów tylko sen?"
Ostatnio coraz częściej dręczyły go podobne koszmary. Zadrżał. W pokoju zrobiło się zimno, choć przecież był środek jesieni. O tej porze roku w Silvantii wciąż powinno być ciepło i słonecznie. Wstał, narzucił szlafrok i wyjrzał przez okno. Ciemne chmury zasnuwały niebo, a wiatr szarpał koronami drzew. Westchnął i zaczął sprzątać kawałki potłuczonego wazonu. Będzie musiał pamiętać, by dobrze zamykać okno i nie stawiać kruchych przedmiotów na parapecie.
Po śniadaniu spakował plecak na kolejną wyprawę i już zamierzał wyjść, gdy jego wzrok padł na oparty o ścianę kostur. Czy to tylko jego wyobraźnia? Nie, kryształy naprawdę rozjarzyły się na moment. Nagle pod stopami poczuł drżenie, jakby cały budynek został wprawiony w wibracje. Zaraz potem usłyszał raniący uszy świst, po którym nastąpiła seria głośnych grzmotów. Zawyły syreny alarmowe. Artemis rzucił plecak i puścił się pędem na podwórze. Zastał kilku kolegów i Mistrza Alasdaira wpatrujących się w jeden punkt na horyzoncie. Inni pracownicy Królewskiej Biblioteki właśnie biegli w tamtym kierunku.
- Mistrzu, co się dzieje? - spytał, czując nagłą suchość w ustach.
- To ścigacz Zathrai. Uszkodził jeden z królewskich friggarów, ale został zestrzelony.
- Zathrai! - Artemis poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Zacisnął pięści.
- Nie powinieneś tego oglądać. - Dłoń Mistrza spoczęła na ramieniu Arborianina. - Wyjedź tak jak planowałeś.
- Wręcz przeciwnie, Mistrzu. Muszę tam iść. Jeśli ocalał, chcę spojrzeć mu w twarz.
Mężczyzna przez chwilę patrzył w oczy swego asystenta, lecz wreszcie skinął głową.
- Niech tak będzie. - Mistrz Alasdair zmarszczył brwi. - Ale bądź ostrożny.
Artemis skłonił się Mistrzowi, po czym pobiegł do stajni. Wyprowadził Pon-Pon i ściskając uzdę, skierował się w stronę pól uprawnych.
"Hej, skąd ten pośpiech?"
- Przepraszam, Pon-Pon, ale nie czas na pogawędki. Muszę szybko dotrzeć w pewne miejsce.
"Ha, więc to nie będzie miła wycieczka."
- Nie tym razem.
Lamukha parsknęła w odpowiedzi, ale posłusznie podążyła za Arborianinem. Pojedyncze drzewa na skraju zagajnika były teraz połamane, a ziemia leżącego dalej pola zryta i naszpikowana stalowymi odłamkami. Pęknięty kadłub oraz fragmenty silnika sterczały niczym kości w otwartej ranie. Artemis nie zwracał uwagi na stojących w pewnej odległości gapiów, których huk eksplozji wywabił z okolicznych domostw. Wolnym krokiem zaczął zbliżać się do zniszczonej maszyny. W powietrzu unosiły się pasma zielonkawobłękitnej mgły, resztki ogniw energetycznych ulegały dezintegracji. Arborianin dostrzegł jakiś ruch w kokpicie. Teraz był pewien, że pilot wciąż żył. Artemis zbliżył się do wraku i spojrzał na Zathrai przyszpilonego do fotela. Przenikliwe, głęboko osadzone oczy, orli nos i mocna linia szczęki. Długie włosy po jednej stronie głowy pozlepiane były krwią, druga strona była wygolona. Z piersi sterczały powalane krwią ostre kawałki pogiętej blachy. Wiedział, że umiera. Jego oczy napotkały wzrok Artemisa, usta na moment wykrzywiły się w parodii uśmiechu.
- Dobij mnie. - Nieznacznym gestem wskazał zakrzywiony nóż przy pasie, którego nie miał siły wyciągnąć.
Artemis miał wrażenie, że słyszy tylko łomot własnego serca. Tyle razy wyobrażał sobie, że spotyka na swojej drodze znienawidzonych Zathrai, a oni umierają straszliwą śmiercią, tak jak umierali jego pobratymcy, jego rodzina. Teraz to było co innego. Stał jak sparaliżowany. Miał ochotę sięgnąć po nóż i poderżnąć temu mężczyźnie gardło, ale nie mógł tego zrobić. Nie potrafił się zmusić, by uczynić jakikolwiek ruch.
- Nie ma w tobie litości. - wychrypiał Zathrai. - Jak w was wszystkich... - Odsłonił zęby w grymasie pełnym pogardy i goryczy, a potem z głośnym rykiem zaczął się szamotać, by uwolnić ciało od stalowych szponów. Krew chlusnęła mu z ust, wzrok zmętniał, głowa opadła bezwładnie na pierś. Był martwy.
Artemis zasłonił dłonią usta, czując narastające mdłości. Łzy spływały mu po twarzy. Odwrócił się i pobiegł niemal na oślep w kierunku zagajnika. Upadłby twarzą w bruzdę wilgotnej ziemi, gdyby nie Pon-Pon, która podbiegła i wsunęła mu pysk pod ramię. Chłopak objął mocno szyję zwierzęcia i rozpłakał się.
"No już. Wyrzuć to z siebie."
Przed oczyma stanęły mu obrazy z przeszłości. Ciała leżące na ulicach, krew spływająca rynsztokami. Krzyki kobiet, płacz dzieci, potworne rany zadawane przez barbarzyńskich najeźdźców. Tyle razy w wyobraźni brał do ręki miecz i przebijał górującego nad nim Zathrai. Tyle razy wyobrażał sobie, jak potężny, żądny krwi wojownik osuwa się na ziemię i nieruchomieje. A teraz...
"Płacz, chłopcze, płacz", szeptała Pon-Pon w jego myślach. "Ja wiem, nie jesteś taki, nie mógłbyś zabić, nie tracąc przy tym własnej duszy."
Artemis mocniej wtulił się w długą szyję lamukhi. Nie próbował powstrzymywać łez. Kiedy wreszcie się uspokoił, powlókł się z powrotem do Biblioteki. Na jego widok Mistrz tylko kiwnął głową, dając do zrozumienia, że zwalnia go z obowiązków na tak długo, jak będzie tego potrzebować.
Spotkali się dopiero wieczorem w gabinecie Mistrza. Mężczyzna położył dłoń na ramieniu Artemisa.
- Nie powinienem był ci pozwolić tam iść.
- Musiałem tam być, Mistrzu. Myślę, że to pozwoliło mi coś sobie uświadomić. Czuję się dobrze i mogę jutro wyruszyć do Yngrael.
Mężczyzna spojrzał uważnie na swego podopiecznego i potarł w zamyśleniu brodę.
- Zanim wyruszysz, chcę, żebyś coś zobaczył. - Wziął leżący na biurku dokument i podał go Artemisowi. - Były dwa statki Zathrai. Drugi się wymknął, a to znaleźliśmy we wraku. Oczywiście to kopia, oryginał leży bezpiecznie w skarbcu.
Artemis przebiegł wzrokiem pismo oraz fragment jakiegoś schematu. Rozpoznawał niektóre symbole.
- Jeśli uda ci się coś z tego zrozumieć, daj mi znać. To może być ważne.
- Oczywiście, Mistrzu.
Wróciwszy do swego mieszkania, Artemis jeszcze raz przyjrzał się kopii dziwnego dokumentu. Wydobyty z wraku oryginał musiał być w znacznej mierze zniszczony, bo nawet niewprawne oko mogło dostrzec niekompletność zapisu. Jeden symbol powtarzał się dwukrotnie. Pierwsza jego część znaczyła "gubić, tracić", zaś ozdobny zawijas na dole oznaczał "ziemię władcy". Zagubione państwo? Nie, coś tu nie pasowało. Utracone królestwo! Słyszał już kiedyś to wyrażenie. Ale kiedy i gdzie? Nie potrafił sobie tego przypomnieć. Przejechał palcem po konturach fragmentarycznego rysunku. Linie z pewnością tworzyły łuk, ten zaś z kolei mógł być częścią okręgu. Artemis potarł skronie. Dlaczego pomyślał o kołach zębatych ze swojego snu?

Kobieta cisnęła o ścianę kryształowym kielichem. Szkło rozprysło się z głośnym brzękiem. Przepełniała ją wściekłość. Już nigdy nie zaufa żadnemu najemnikowi. Jak ten dureń mógł pokpić sprawę? Jak w ogóle mógł dać się zabić? Chwyciła ze stołu sztylet i z pasją zaczęła ciąć zdobiącą ścianę tapiserię. Dalej cięłaby na oślep smętnie zwisające strzępy, gdyby ktoś mocno nie chwycił jej nadgarstka.
- Powiadają, że złość piękności szkodzi.
Kobieta prychnęła gniewnie jak rozzłoszczona kotka.
- Jak możesz być taki spokojny, gdy ten imbecyl stracił nasz cenny ładunek?
Wysoki, spowity w ciemny płaszcz mężczyzna roześmiał się gorzko.
- Uwierz mi, konieczność zmiany planów rozdrażniła mnie tak samo, jak ciebie, ale złością nic nie wskórasz. - Mężczyzna odebrał kobiecie sztylet i położył z powrotem na stole. - Jestem pewny, że odzyskamy "ładunek" tak czy inaczej.
- Masz rację, powinnam bardziej nad sobą panować. Pomyślmy raczej o czymś przyjemniejszym. Mamy przecież kolejny fragment układanki. Można więc powiedzieć, że zrobiliśmy krok naprzód.
- Tak, już niedługo spełni się nasze marzenie, lady Reiro. - Była pewna, że mężczyzna uśmiechnął się, mimo iż głęboko nasunięty kaptur skrywał jego oblicze. - Wystarczy odrobina cierpliwości.


13

Cas nie pamiętał już kiedy ostatni raz porządnie się wyspał. Jego nowy towarzysz co jakiś czas zapadał w pełne koszmarów drzemki, rzucał się na posłaniu i wciąż gorączkował. Cas musiał za każdym razem przytrzymać ręce chłopaka i poczekać, aż napięte mięśnie wreszcie się rozluźnią, a oddech na powrót się wyrówna. Rany goiły się powoli, jednak najwięcej zabiegów wymagała ta na udzie. Cas codziennie zmieniał opatrunki i nakładał świeżą warstwę balsamu, a Tristan bez słowa poddawał się wszystkim zabiegom. Młody mężczyzna wiedział, że Arborianin znosił to wszystko tylko z konieczności. Cóż, na pewno jeszcze przez pewien czas będą skazani na swoje towarzystwo. Tuż przed świtem Cas opuszczał kryjówkę, by przynieść to, co złapało się w zastawione wnyki. Tristanowi powoli wracał apetyt, co jego tymczasowy opiekun poczytywał za dobry znak.
Gdy ciało Arborianina zwiotczało po kolejnym ataku spazmów, Cas odetchnął głęboko i oparł się plecami o ścianę. Ten chłopak był dla niego zagadką. Ilekroć patrzył na jego szlachetne rysy twarzy i smukłe ciało, stwierdzał, że ma przed sobą najpiękniejszą istotę, jaką kiedykolwiek widział. Kiedy jednak dotykał jego ramion i dłoni, wyczuwał twarde sploty mięśni oraz zgrubiałe opuszki palców, co znaczyło, że czymkolwiek się parał, musiał używać fizycznej siły. To dziwne, ale zawsze wyobrażał sobie Arborian jako dumnych arystokratów, nie zniżających się do tak przyziemnych zajęć jak łowiectwo czy tkactwo, a przecież musieli być wśród nich przedstawiciele różnych zawodów.
- Czemu tak mi się przyglądasz? - Z zamyślenia wyrwał go głos Tristana. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że chłopak już nie śpi.
- Upewniam się, czy wszystko z tobą w porządku.
- W porządku. Czuję się już dużo lepiej. - Tristan odwrócił wzrok. - Dziękuję.
- Nie ma za co. - Cas wziął głęboki wdech. - Opowiedz mi o sobie. Jeśli nie masz nic przeciwko.
Tristan poprawił się na posłaniu. Na jego twarzy malowało się zdumienie.
- Dlaczego chcesz wiedzieć?
- To chyba uczciwe. Powiedziałem ci, kim jestem, a ja o tobie nie wiem nic. Jak widzisz, jesteśmy skazani na siebie, więc miło by było trochę sobie pogawędzić, nie sądzisz?
Arborianin przymknął oczy, ale Cas czytał w nim jak w otwartej księdze. Najwyraźniej chłopak zastanawiał się, ile może wyjawić.
- Jestem... Byłem mechanikiem na friggarze - rzekł wreszcie.
- Ach, to musiało być fascynujące! Na pewno zwiedziłeś wiele krajów i widziałeś piękno Quintii w całej okazałości.
- Poniekąd. Wschody i zachody słońca, rozgwieżdżone niebo, przesłonięte chmurami szczyty gór i migoczące w blasku księżyców wody oceanów. - Na ustach chłopaka błąkał się cień uśmiechu.
- Zazdroszczę ci. Bycie wędrownym kuglarzem to nic romantycznego. Nigdy nie wiem, gdzie będę spał ani czy właściciel tawerny lub zajazdu nie poszczuje mnie psami, jeśli nie przypadnie mu do gustu mój występ. Ale z drugiej strony mam wolność, sam jestem sobie panem i nie muszę słuchać niczyich rozkazów.
- Nie czujesz się samotny? - Tristan przygryzł wargę, jakby obawiał się, że zadał niewygodne pytanie.
- Czasami. Nie mam rodziny, jeśli cię to ciekawi. Nie pamiętam nawet własnej matki. Moja pamięć pełna jest dziur. Wydaje mi się, jakbym od zawsze wędrował od miasta do miasta, zabawiając mieszkańców sztuczkami albo śpiewając starożytne pieśni.
- Czy to nie... - Tristan nie dokończył pytania, bo Cas jednym susem znalazł się przy nim i z całej siły przycisnął dłoń do jego ust. Palec drugiej drugiej dłoni położył na swoich ustach, nakazując milczenie.
Nad nimi coś szurnęło. Ktoś chodził po wieży. Dobiegł ich głos podobny do gniewnego warknięcia. Było ich przynajmniej dwóch. Szuranie powtórzyło się jeszcze kilkukrotnie, a potem zapadła cisza. Cas spojrzał wymownie na Arborianina. Tristan kiwnął głową w odpowiedzi, a wtedy mężczyzna cofnął dłoń. Żaden z nich nie odważył się odezwać jeszcze przez długi czas.
- Myślę, że już tu nie wrócą - wyszeptał Cas. - Na wszelki wypadek nie będę jutro wychodził. Mamy jeszcze trochę mięsa i suszonych owoców.
Następnego dnia Tristan już nie gorączkował, a rana na udzie zaczęła się zasklepiać.
- Wygląda to znacznie lepiej - powiedział Cas, obwiązując nogę Arborianina czystym bandażem.
Tristan zacisnął pięści i odwrócił wzrok. Cas uśmiechnął się smutno.
- Przykro mi, że musisz tolerować mój dotyk.
- To nie tak! Jestem ci wdzięczny za wszystko, co dla mnie robisz. Ale... - Chłopak znów spuścił głowę. - Jestem dla ciebie ciężarem. Gdyby nie ja, byłbyś już daleko stąd. Może na dworze jakiegoś władcy i zarabiałbyś krocie, występując przed członkami wysokich rodów.
- No nie! Chyba przeceniasz moje zdolności. - Cas nie mógł powstrzymać śmiechu. - Nie przejmuj się, umiem zadbać o siebie. Niedługo wydobrzejesz, a wtedy nasze drogi się rozejdą. Tylko trzymaj się z daleka od kłopotów.
- Postaram się. - Tristan odwzajemnił uśmiech.
Minęły jeszcze dwa dni, zanim Cas zdecydował, że mogą wreszcie opuścić kryjówkę i ruszyć w drogę. Postanowił unikać głównych szlaków, a Tristanowi przykazał nie ściągać z głowy kaptura, który skrywał jego uszy.
- Dotrzemy do najbliższej wioski, a tam będziesz mógł dołączyć do kupieckiej karawany, która zabierze cię do portu.
- Dziękuję za wszystko. Na razie nie mam jak ci się odwdzięczyć, ale jeśli moja rodzina dowie się, że żyję...
- Myślisz, że robię to dla pieniędzy? - przerwał mu Cas. - Nie jestem aż takim draniem.
- Wcale tak nie myślałem! - speszył się Tristan. - Ja...
- Już dobrze. Nie mówmy o tym więcej.
Dzień był pochmurny, mglisty i dziwnie chłodny. Zima najwyraźniej miała przyjść wcześniej tego roku. Szli jarem po grubej warstwie opadłych liści, a konary drzew wokół trzeszczały pod naporem wiatru. Z daleka dobiegło ich krakanie kruka. W południe postanowili przystanąć na krótki odpoczynek i posiłek. Cas zmarszczył brwi, widząc jak niewiele Tristan zjadł. Był dziwnie blady, a na czole perliły się kropelki potu. Czyżby rana znów mu dokuczała?
- Jesteś pewny, że możesz iść dalej? - spytał, patrząc jak Arborianin naciąga głębiej kaptur.
- Tak, wszystko w porządku.
Pod wieczór jednak Tristan zostawał wyraźnie w tyle, a równy oddech zmienił się w sapanie.
- Dość tego! Rozbijemy obóz i ruszymy rano - zarządził Cas.
Arborianin usiadł ciężko na powalonym pniu starego drzewa i zwiesił głowę. Cas podszedł i ściągnął mu kaptur.
- Wyglądasz okropnie. Pozwól, że obejrzę twoją ranę.
- Nic mi nie jest! - Chłopak ze złością odepchnął mężczyznę.
- Uspokój się! - warknął Cas. - Widzę, że coś jest nie tak.
- Przepraszam... - Tristan objął się ramionami. Drżał na całym ciele. - To nic takiego... Czy możesz zostawić mnie na chwilę samego? Proszę... I nie patrz na mnie... Proszę cię...
Cas zupełnie nie wiedział, co ma o tym myśleć, ale kiwnął głową i oddalił się. Ten chłopak intrygował go coraz bardziej.
Tristan zacisnął zęby. "Dlaczego akurat teraz? To takie upokarzające!" Leki doktora Alonzo pomagały, ale teraz gdy ich zabrakło, będzie musiał poradzić sobie tak, jak robił to zanim trafił na Chmurołapa. Zadrżał. Dziwna energia gromadząca się w jego ciele sprawiała, że krew w żyłach była niczym płynny ogień, spalała go od środka. W uszach mu szumiało, dyszał ciężko i miał ochotę krzyczeć. Ta energia musiała znaleźć ujście, a skoro nie mógł użyć jej w walce... Szybko zrzucił z siebie ubranie. Przymknął oczy i pomyślał o "terapii" doktora Alonzo. Ciało Tristana tęskniło za nim. Położył dłoń na swej piersi, serce waliło mu jak oszalałe. Odchylił głowę w tył i zsunął dłoń niżej. Jęknął cicho, gdy dotknął wyprężonego organu. Wysunął biodra do przodu, poruszając ręką coraz szybciej. Palce drugiej dłoni wsunął do ust, by zdławić jęk. Jeszcze trochę... Jeszcze chwila... Wreszcie doszedł i osunął się na kolana. Serce nadal waliło mu jakby chciało wyskoczyć z piersi. To za mało! Wciąż za mało. Wilgotna dłoń Tristana błądziła po jego ciele. Przygryzł wargę i wsunął palce do środka. Jeśli przyjmie odpowiednią pozycję i wygnie odrobinę grzbiet, będzie w stanie dosięgnąć tego jedynego miejsca. Wciągnął głośno powietrze. O tak, właśnie tutaj! Rytmicznie poruszał dłonią, zwiększając tempo. Musiał przełknąć dumę. "A jednak patrzysz. Dlaczego? To boli..." Nie przerwał, chociaż łzy wstydu pociekły mu po twarzy. Głębiej, mocniej! Jak dobrze! Oddech przyspieszył, mięśnie napięły się do granic możliwości. Zastygł w bezruchu, czując ciepłą wilgoć na swojej skórze i przyjemne pulsowanie w lędźwiach. Już po wszystkim. Zimny wiatr smagnął jego rozpaloną skórę niczym bicz. Tristan skulił się, zasłonił głowę rękoma, nawet nie próbował powstrzymać gorzkich łez. Walił pięściami w ziemię, miał ochotę wyć, rozorać paznokciami skórę i wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy. Płakał, aż zaczęło mu brakować tchu, a wtedy poczuł, że obejmują go czyjeś ramiona. Cas klęczał tuż obok, przyciskając głowę Arborianina do swojej piersi. Po jego twarzy również spływały łzy. Nie padło między nimi ani jedno słowo. Nie musiało. Kiedy w końcu Tristan wyrzucił z siebie cały swój ból i frustrację, Cas mokrym kawałkiem tkaniny zaczął ocierać mu twarz, dłonie i resztę ciała. Pomógł mu się ubrać, a potem wcisnął do rąk kubek z jakimś ziołowym naparem.
- Czy czujesz do mnie odrazę? - spytał cicho Tristan.
- Dlaczego miałbym?
- Nigdy nie zapomnę tego, co mi zrobił tamten... - Arborianin unikał wzroku mężczyzny. - A jednak...
- Nie musisz się tłumaczyć. Każdy z nas jest inny i każdy radzi sobie na swój sposób. A teraz grzecznie wypij ten napar. Pomoże ci zasnąć.
Tristan kiwnął głową i upił kilka łyków. Tak, spokojny sen - tego właśnie potrzebował.




14

- Dlaczego, u diaska, jest tak zimno? - Cas roztarł zziębnięte dłonie i postawił kołnierz kurtki. Jego oddech zmienił się w obłoczek pary.
- To faktycznie dziwne. - Tristan spojrzał na ciężkie, ciemne chmury, które leniwie przesuwały się po niebie. - Czyżby zima miała nadejść wcześniej?
- Potrzebujemy nowych ciepłych ubrań. Jeśli skręcimy na zachód i będziemy trzymać się brzegu rzeki, powinniśmy trafić na jakąś osadę.
Tristan zerknął na mężczyznę, ale zaraz spuścił wzrok. Czuł się winny, bo po części był odpowiedzialny za obecny stan rzeczy. Gdyby nie on, Cas zapewne byłby już daleko stąd, w jakimś pięknym mieście, gdzie jego kuglarskie sztuczki zostałyby docenione i odpowiednio opłacone. Nie musiałby tułać się po bezdrożach i marznąć.
- Wszystko w porządku?
Z zamyślenia wyrwał go głos Casa.
- Tak, nie przejmuj się mną. Czuję się już dużo lepiej. - Tristan uśmiechnął się, ale zaraz pomyślał, że chyba nie wypadło to zbyt szczerze.
- Ile masz lat?
Arborianin zamrugał oczami, to pytanie zupełnie go zaskoczyło.
- Trzysta dwadzieścia cztery. Czy to ważne?
- O, aż tak dużo?! - Oczy Casa rozszerzyły się w zdumieniu. - Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to jest żyć tak długo.
- Z mojego punktu widzenia to wcale nie tak dużo. - Tristan przymknął oczy, licząc w myślach. - Gdybym urodził się w tych stronach, miałbym osiemnaście lat. Teoretycznie więc chyba jesteśmy w podobnym wieku.
- Jak już mówiłem, mam luki w pamięci. Nie pamiętam, gdzie się urodziłem ani kim byli moi krewni. Sądzę, że masz rację. Mogę być niewiele starszy od ciebie, jeśli przyjmiemy, że byłbyś moim rodakiem.
- Pozwól, że teraz ja cię o coś zapytam. Cas to zdrobnienie, prawda?
Mężczyzna westchnął i wyciągnął ręce nad dogasającym ogniskiem.
- Odpowiedziałeś szczerze, więc uczciwość nakazuje mi odwdzięczyć się tym samym. Mam na imię Caspar. Caspar Cassidy, więc to skrót zarówno od imienia, jak i nazwiska. Chociaż nie dam głowy, że to moje prawdziwe nazwisko.
- Teraz rozumiem. - Tristan uśmiechnął się do siebie.
- Co?
- Nic takiego. - Arborianin zaczął zdejmować szalik, ale Cas wstał i dotknął grzbietu jego dłoni.
- Zatrzymaj go. - Poprawił miękką tkaninę na szyi chłopaka. - Ruszajmy dalej. Do południa powinniśmy dotrzeć do jakiejś osady. Może spędzimy tam noc, a potem znajdziemy port, skąd mniejsza jednostka zabierze cię na twój okręt.
- Tak, to dobry plan. - Dotarło do niego, że powiedział to bez przekonania.

Wysoko w gałęziach starego drzewa kruk nastroszył lśniące metalicznie pióra. Inne ptaki milcząco zaakceptowały jego obecność. Kruk przekrzywił głowę, wodząc wzrokiem za człowiekiem ze złotymi oczami. Zima czy lato, mróz czy spiekota, podążał za tym człowiekiem już bardzo długo. Mimo iż był mniejszy od przedstawicieli swego gatunku, większość ptaków czuła przed nim respekt. Kruk nie zwracał uwagi na świergoty i trele wokół siebie. Uparcie obserwował długowłosego, złotookiego człowieka w dole. Nie wiedział, dlaczego ten osobnik interesował go tak bardzo. Coś kazało mu być zawsze w pobliżu. Kiedy wędrowcy zwinęli obozowisko i zatarli ślady swojej bytności, kruk zerwał się do lotu.

Do osady dotarli dopiero późnym popołudniem. Tristan nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zmęczony, dopóki nie opadł na krzesło w gospodzie. Ogień w kominku napełniał niewielką salę przyjemnym ciepłem. Arborianin nie odważył się zdjąć kaptura, nie wzbudziło to jednak niczyich podejrzeń. Cas uspokoił go, twierdząc, że bywał już w miejscach takich jak to. Mieszkańcy trudnili się hodowlą dorongo, których jaja były przysmakiem w tych stronach albo sprzedażą części zamiennych do rozmaitych maszyn i byli w stanie przeżyć ciężkie czasy tylko dlatego, że dogadywali się z przemytnikami. Postawny oberżysta zgodził się, by w zamian za posiłek i nocleg Cas zabawił gości swoimi sztuczkami. Oparłszy się plecami o kamienną ścianę, Tristan obserwował jak mężczyzna bez wysiłku żongluje błyszczącymi piłeczkami. Barwne kule wirowały nad jego głową tak szybko, że trudno było nadążyć za nimi wzrokiem. Jedna z nich poszybowała wysoko, dostrzegł błysk ostrza i na podłogę posypały się płatki kwiatów. Następnie Cas bezceremonialnie poprosił jedną z kobiet o zdjęcie kolczyka, ukrył go w dłoni, a gdy dmuchnął i rozwarł palce, dłoń była pusta. Zanim kobieta zdążyła zaprotestować, wskazał kieszeń mężczyzny siedzącego przy kominku, a ten wyciągnął zgubę z niemałym zdumieniem. Kiedy Cas przechodził do kolejnych sztuczek, Tristan poczuł, że powieki ciążą mu coraz bardziej. Wreszcie w sali rozległy się oklaski i śmiech, co znaczyło, że występ dobiegł końca.
Arborianin powlókł się za kuglarzem do pokoju na piętrze.
- Jest tylko jedno łóżko. - Cas rzucił swój plecak w kąt. - Nie krępuj się, ja zdrzemnę się na fotelu.
- Nie mogę ci na to pozwolić. Zmieścimy się, ja śpię na lewej połowie...
- To chyba nie jest zbyt dobry pomysł - szybko zaprotestował Cas. - A jeśli wrócą twoje koszmary?
Tristan wbił wzrok w podłogę i zacisnął pięści.
- Gdy będziesz obok, szybciej mnie obudzisz, prawda?
- No tak, to logiczne... - Cas poczuł, że się rumieni, więc odwrócił się i zaczął zaciągać kotary w oknie. - Idź się wykąpać, ja poczekam.
Kiedy Cas wyszedł z wanny i okręcony ręcznikiem stanął przy łóżku, Tristan już spał. Gruby koc zsunął się z ramion. W blasku małej stellenitowej lampki mężczyzna widział odsłonięte ucho, zarys szczęki, lekko rozchylone wargi. Miał wielką ochotę przesunąć opuszkiem palca po szyi Arborianina, wytyczając linię do obojczyka i dalej... Na samą myśl, że ledwie wczoraj widział go w tak bardzo intymnej sytuacji, robiło mu się gorąco. "Kretyn!" - zganił sam siebie. "Weź się w garść." Skulił się na samym brzegu łóżka, minęło jednak trochę czasu zanim udało mu się zasnąć.
Następnego dnia Cas kategorycznie zabronił Tristanowi opuszczania pokoju, a sam udał się do jedynego w wiosce sklepu. Kupił ubrania dla nich obojga i dyskretnie wypytał się o drogę do najbliższego portu. Kupcy pojawili się we wsi jakieś trzy dni temu, za późno więc, by dogonić karawanę. Cas szybko przeliczył pozostałą sumę pieniędzy. Postanowił odeskortować chłopaka do portu, a potem opłacić miejsce na barce i ruszyć w dół rzeki. Kiedy przebierali się w ciepłą odzież, nie potrafił powstrzymać się przed ukradkowym zerkaniem w stronę Arborianina, a umysł wciąż podsuwał mu obrazy wygiętej szyi, napiętych pośladków, rozsuniętych nóg i tego, co znajdowało się między nimi. Szybko odwrócił głowę, czując, że się rumieni.
Wyruszyli zaraz po wczesnym obiedzie. Z każdym dniem Tristan odzyskiwał siły, a blizny na ciele stawały się mniej widoczne. Każdy dzień przynosił też coraz większe ochłodzenie, co niepokoiło Casa, choć starał się nadrabiać miną. Gdy w powietrzu zaczęły wirować pierwsze płatki śniegu, zdał sobie sprawę, że zgrzyta zębami.
- Czy coś jest nie tak? - spytał Tristan.
- Nie znoszę zimna! - Odpowiedź brzmiała jak skarga.
Arborianin zbliżył się do mężczyzny, zdjął rękawiczkę i chwycił jego dłoń.
- Co..? - Cas nie dokończył, bo przyjemne ciepło zaczęło właśnie rozchodzić się po całym jego ciele.
- Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić.
- Dziękuję. To niesamowite. - Cas ze zdumieniem patrzył na ich splecione dłonie.
- Moja magia nie działa po zachodzie słońca. - Tristan nagle odwrócił głowę. - Jest coś jeszcze, co muszę ci powiedzieć. To, co widziałeś... To się powtarza i nie mogę nad tym zapanować.
Mężczyzna spojrzał na Arborianina, na którego twarzy malowało się napięcie. Mimowolnie ścisnął jego dłoń i dzięki temu chłopak zebrał się na odwagę, by mówić dalej.
- To się zaczęło na krótko przed zniszczeniem mojej ojczyzny. Doglądałem z ojcem sadzonki nowej odmiany pewnego bardzo rzadkiego kwiatu, kiedy straciłem przytomność. Obudziłem się jakieś dwa dni później, ale byłem tak słaby, że nie mogłem podnieść się z łóżka. Po tygodniu wydawało się, że wszystko wróciło do normy, lecz wtedy właśnie doświadczyłem tego po raz pierwszy. Moje ciało wypełniła tak ogromna energia, iż miałem wrażenie, że zostanę rozerwany na strzępy. Musiałem znaleźć sposób, by się jej pozbyć. Nawet medycy nie byli w stanie mi pomóc. Wtedy zrozumiałem, że albo dam upust tej niszczycielskiej sile i niechybnie spalę na popiół wszystko wokół, albo... No cóż, potrzebowałem tak silnych doznań, że kobietom sprawiałem tylko ból. Zacząłem więc robić to z mężczyznami. Tylko tak mogłem pozostać przy zdrowych zmysłach. Nie chciałem, żebyś widział mnie w tym stanie. - Tristan puścił dłoń Casa i odwrócił się. - Nie wiem, dlaczego ci to wszystko mówię... Chyba zwyczajnie się boję.
- Czego?
- Że mnie znienawidzisz. Że będziesz mną gardzić.
- Głupek! - fuknął Cas. - Za kogo ty mnie masz? - Podszedł do Arborianina i objął go, czując napływające do oczu łzy.
W tej samej chwili dobiegł ich raniący uszy, przenikliwy skowyt.
- Uważaj! - Cas odepchnął Tristana w samą porę, bo tam, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowało się jego ramię, powietrze przeciął rdzawobrązowy kolec. - Niech to szlag! - Mężczyzna zerknął na długi kolec wbity w ścieżkę kilka metrów dalej.
- Co to jest? - spytał Tristan, czując jak jeżą mu się włosy na karku.
- Dahgar. Tak daleko na północy? To muszą być łowcy głów. - Cas chwycił chłopaka za rękę i pociągnął za sobą. - Biegnij! Zaraz tu będą!
Skowyt powtórzył się, a kiedy odwrócili na moment głowy, zobaczyli nadbiegające stwory. Większe niż hieny i znacznie bardziej od nich niebezpieczne. Zwaliste ciała zamiast futrem pokryte były zielonkawą łuską, zaś wzdłuż grzbietu sterczał grzebień rdzawo połyskujących, ostrych kolców. Jedna z bestii zwolniła, pochyliła łeb, napinając mięśnie, a wtedy kilka kolców oderwało się od ciała i pomknęło w stronę uciekinierów.
- W tych kolcach jest jad! Nie pozwól, by cię dosięgły! - krzyknął Cas, wciąż ściskając przegub Tristana.
Arborianin dyszał ciężko, ledwo mógł nadążyć za Casparem. "Niedobrze! Zaraz się ściemni, ale jeszcze nie jest za późno." Zerknął przez ramię i wyciągnął rękę w kierunku szarżujących stworów. Niewidzialna fala energii zmiotła ohydne cielska, ale to ich nie powstrzymało. Bestie tylko zatrzymały się na moment, otrząsnęły, po czym wznowiły pościg. Tristan jeszcze raz skoncentrował się na ataku. Tym razem kule ognia śmignęły tuż nad ziemią, trafiając jednego z dahgarów. Stwór z przeraźliwym piskiem wił się w agonii aż znieruchomiał, a jego sczerniałe szczątki zmieniły się w kupkę popiołu.
- Cas, już nie mogę... - wydyszał Tristan. Czuł, że brakuje mu tchu, a nogi ma jak z ołowiu.
- Wytrzymaj! Może ich zgubimy!
Skrzące się w powietrzu drobinki śniegu przerodziły się nagle w prawdziwą zamieć. Wszystko wokół pokryła nieskazitelna biel.
- Cas, nie dam rady! - Tristan biegł coraz wolniej, walcząc o każdy oddech. Mężczyzna musiał niemal ciągnąć go za sobą. Jego dłoń zaciśnięta na nadgarstku sprawiała chłopakowi ból.
Mrożący krew w żyłach skowyt zdawał się teraz dobiegać z daleka. Między zeschłymi zaroślami sterczały z ziemi dziwaczne kształty pokryte teraz białym puchem. Cas wreszcie puścił rękę Tristana, a ten poczuł, że nogi uginają się pod nim. Arborianin pochylił się, wciągając do płuc mroźne powietrze.
- Nie mamy wiele czasu, dahgary zaraz znów podejmą trop - mruknął Caspar.
Tristan podniósł głowę, jego wzrok przykuł jeden z tajemniczych kształtów. Nie było mowy o pomyłce. Walcząc ze zmęczeniem, podszedł bliżej i strzepnął śnieg z fragmentu metalowej konstrukcji.
- Złomowisko... - szepnął. Rozejrzał się dokoła i ze zdumieniem odkrył, że zdezelowanych i zostawionych na pastwę rdzy maszyn jest znacznie więcej. Przesunął ręką w powietrzu, tworząc porywisty podmuch, który zmiótł ze stalowych kształtów pokrywający je śnieg i pył. - Chyba mogę nas stąd wydostać.
Cas spojrzał na Arborianina, marszcząc brwi.
- Jak? To złom.
- Nie do końca. - Tristan zbliżył się do największej z maszyn. Wciąż trzęsły mu się nogi i miał lekką zadyszkę, więc dalsza ucieczka o własnych siłach nie wchodziła w rachubę. - To MV-09 Griffonis. Nie wygląda najgorzej. - Spróbował zdjąć pokrywę silnika w tylnej części odrapanego i powgniatanego kadłuba. - Trzeba to podważyć...
- Trzymaj. - Cas podał mu swój sztylet.
Arborianin wsunął ostrze w szparę i ostrożnie zwiększał nacisk aż usłyszał ciche szczęknięcie. Pokrywa odskoczyła, ale zamiast ogniwa zasilającego zobaczył tylko dużego szczura, który umknął na widok dwunożnej istoty dewastującej jego kryjówkę.
- Mogłem się tego spodziewać. Nie mamy czasu do stracenia! Cas, wiesz jak wygląda ogniwo zasilające?
- Hm, chyba nigdy żadnego nie widziałem. - Mężczyzna w zamyśleniu potarł podbródek.
- Zwykle ma postać cylindra albo pierścienia... - Tristan zaczął rysować schemat czubkiem ostrza na zmarzniętej ziemi. - Przeszukajmy wszystkie maszyny, może dopisze nam szczęście.
Gorączkowo krążyli od jednej pordzewiałej konstrukcji do drugiej, kiedy ponownie rozległ się dziki skowyt. "Błagam, niech się znajdzie choć jeden sprawny komponent!", Tristan powtarzał te słowa w myślach jak mantrę.
- Mam! - wykrzyknął nagle Cas. - Chyba...
Arborianin podbiegł do niego i przyjrzał się cylindrycznemu, przejrzystemu zbiornikowi, na którego dnie osadziły się resztki świecącej zielonkawo cieczy.
- Wystarczy. - Tristan odetchnął z ulgą, ostrożnie zaniósł cylinder do Griffonisa, wsunął we właściwe miejsce, a potem przesłał trochę własnej energii do ogniwa. Krople cieczy zbiły się razem i rozbłysły jaśniejszym blaskiem. Kiedy zamknął pokrywę silnika, z wnętrza maszyny dał się słyszeć metaliczny stukot, ale zaraz zapadła cisza. - No dalej! - Chłopak uderzył pięścią w bok kadłuba. Maszyna zabulgotała i ponownie ucichła. Gdzieś za nimi coś warknęło i sapnęło. Obrócili głowy jednocześnie i napotkali wpatrzone w siebie ślepia olbrzymiej bestii. Z szerokiego pyska wypełnionego rzędami ostrych zębów ciekła ciemna ślina. Dahgar sprężył się do skoku. Tristan przylgnął do zimnej stali korpusu.
- Błagam, działaj! - jęknął cicho.
Nagle maszyna drgnęła, w kokpicie zapłonęły diody, a masywne stalowe nogi ugięły się.
- Cas, wsiadaj! - Arborianin wspiął się po kadłubie i wyciągnął rękę do swego towarzysza.
Dahgar dopadł do machiny, kłapnął zębami w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się noga Casa, z oddali zaś zaczęły nadbiegać kolejne bestie.
Tristan usadowił się w fotelu pilota, a Caspar skulił się tuż za nim, w milczeniu patrząc jak Arborianin sprawdza kontrolki i przesuwa kolejno dźwignie. Chociaż większy i cięższy od Mekantisa Griffonis był już przeżytkiem, to sterowanie nim nie było zbytnio skomplikowane. Jeden z dahgarów skoczył tak wysoko, że dosięgnąłby ramienia Tristana gdyby ten nie zamknął w porę osłony kokpitu.
- Co teraz? - spytał Cas. Bestie w dole warczały i sapały rozwścieczone niespodziewaną ucieczką niedoszłych ofiar. Zza zakrętu wypadł na ścieżkę krępy mężczyzna dosiadający długonogiego wierzchowca. Miał na sobie gruby czarny płaszcz podbity futrem, a twarz przesłaniała mu skórzana maska. W mig ocenił sytuację. W pełnym galopie zbliżał się ku maszynie, celując w kokpit stellenitową lancą.
- Jeśli trafi, to po nas! - wysyczał Cas.
- Wiem! Mamy mało paliwa... - Tristan odetchnął głęboko. - Cas, ufasz mi?
- Chyba nie zrobisz nic głupiego?
- Caspar! - Kątem oka dostrzegł, jak po czubku lancy przeskakują zielonkawobłękitne iskry.
- Ufam ci! - wrzasnął mężczyzna. - Tylko zrób coś!
Tristan pociągnął wolant do siebie, a wtedy podobna do olbrzymiego żuka maszyna zadrżała i wystrzeliła w górę, wbijając ich obu w fotele. Wznosili się coraz wyżej, chociaż cały kadłub trząsł się, jakby miał się za chwilę rozsypać. Wokół robiło się coraz zimniej i coraz ciemniej.
- Możesz znów zacząć oddychać - powiedział spokojnie Tristan.
Cas ze świstem wypuścił powietrze. Nie zdawał sobie sprawy, że odkąd oderwali się od ziemi, wstrzymywał oddech.
 
 
15

Wszystko wokół trzeszczało i klekotało, a jednak jakimś cudem utrzymywali się w powietrzu. Tristan po raz kolejny postukał we wskaźnik poziomu energii. Nic się zmieniło. "Niemożliwe! Ogniwo jest wyczerpane." Lecieli nisko nad ziemią. Dalekie i zimne rozgwieżdżone niebo zdawało się przyzywać Tristana. Powinien być teraz na pokładzie Chmurołapa, o tej porze kończyłby przegląd Mekantisów. Prawie mógł sobie wyobrazić ciężar pasa z narzędziami na swoich biodrach i rześki podmuch wiatru na twarzy. Ukradkiem otarł łzę, która spłynęła po policzku.
- Hej, wszystko w porządku? - Głos Casa doleciał z tylnego fotela.
- Nie wiem. Nie mamy energii.
- Przecież wciąż...
- Właśnie! To nie ja. Po zachodzie słońca nie jestem stanie używać mojego daru.
- Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Skręciliśmy zbytnio na zachód i z pewnością minęliśmy już port. Nawigacja nie działa.
- Powinniśmy wylądować, jesteś zmęczony.
- Za tamtym wzgórzem? - Tristan wskazał porośnięte wiecznie zielonymi drzewami wzniesienie.
- Dobry pomysł.
- Cas, czym były te bestie?
- Dahgary? Żyją w Prowincji Qoss, zwykle trzymają się blisko rzek. Łowcy głów chwytają je i tresują do polowań na ludzi. Silnych mężczyzn i piękne kobiety sprzedają na targach niewolników w Kardei i paru innych krainach.
Tristan poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po kręgosłupie. Niewola była gorsza niż śmierć.
Dopiero, gdy z podwozia wysunęły się masywne stalowe łapy i maszyna ciężko usiadła na ziemi, Arborianin zdał sobie sprawę, że do świtu pozostało niewiele czasu. Na sam widok skrzących się w blasku księżyca śnieżnych zasp robiło im się zimno, więc postanowili pozostać w kokpicie.
"Nie wiem, jakim cudem, ale nas uratowałeś", pomyślał Tristan, przebiegając palcami po wskaźnikach Griffonisa.
- Idę spać i tobie radzę to samo - odezwał się Cas. - Chociaż serce ciągle mi wali jak szalone. Nie wiem, czy przyzwyczaiłbym się do twojego stylu pilotowania.
- To ma być komplement?
- Chyba tak.
Obaj wybuchnęli śmiechem i Cas pomyślał, że miło jest usłyszeć śmiech Arborianina.

Coś wyrwało go ze snu. Caspar przetarł oczy. Na zewnątrz światło bladej tarczy słońca ledwie przebijało się przez sine chmury. Usłyszał stłumiony jęk i zwrócił głowę w stronę przedniego fotela.
- Tristan... Czy to znów..?
- Tak - szepnął chłopak. - Proszę... Wyjdź...
Cas zacisnął pięści, ale bez słowa zeskoczył na ziemię, gdy osłona kokpitu otworzyła się. Podszedł do najbliższego drzewa i uderzył w pień, strząsając śnieg z gałęzi. "Niech cię szlag, Tristan! Niech cię szlag!" Wydobył sztylet i zaczął ćwiczyć wyuczone formy, żeby tylko skierować myśli na inny tor. A jednak dłoń trzymająca sztylet drżała, ruchom zaś daleko było do kociej gracji, z jaką się zwykle poruszał. "O nie! Dość tego!" Schował broń, zdecydowanym krokiem wrócił do Griffonisa, wspiął się po kadłubie i otworzył zaparowaną osłonę kokpitu. Tristan siedział w fotelu nagi od pasa w dół, bezskutecznie próbując zakryć dłonią sterczący dumnie członek, a na twarzy malowały mu się jednocześnie szok, desperacja, ból, wściekłość i zażenowanie. Cas jednym susem znalazł się przy fotelu, osłona zamknęła się ze zgrzytem. Zanim Tristan zdołał wydusić z siebie choć słowo, namiętny pocałunek mężczyzny zamknął mu usta. Mimowolnie rozchylił wargi, a wtedy język Casa wsunął się do środka. Tristan zamknął oczy, mając wrażenie, że wszystko wiruje. Nigdy dotąd nie doświadczył czegoś podobnego. Kiedy w końcu mężczyzna odsunął się od niego, poczuł wzbierające pod powiekami łzy. Uniósł rękę, by go spoliczkować, ale Cas okazał się szybszy i zacisnął palce na jego nadgarstku.
- Jak możesz! - wysyczał Arborianin.
- Zamknij się! - przerwał mu Cas. - Nie jestem z kamienia! Myślisz, że nie mam uczuć? Dlaczego mi to robisz? Dlaczego mnie tak dręczysz? Już dłużej nie mogę! Już nie mogę... - Mężczyzna skulił ramiona, oparł głowę na piersi Tristana, a kiedy znów ją podniósł, w jego oczach błyszczały łzy. - Teraz wiesz, co do ciebie czuję. Nie jesteś mi obojętny, czy ci się to podoba czy nie.
Tristan dyszał ciężko, próbując choć na moment zapanować nad szalejącą w swoim ciele energią. Czy to wszystko dzieje się naprawdę?
- Caspar... - Mógł tylko wyszeptać jego imię.
- Powiedz to. Chcę to usłyszeć.
- Pomóż mi... - Kolejny spazm wstrząsnął jego ciałem. - Proszę...
- Pokaż mi, jak mam to zrobić. Nie obawiaj się, nie zrobię nic, czego byś nie chciał.
Tristan wolno skinął głową. Chwycił dłoń Casa i wsunął jego palce do ust. Mężczyzna ze świstem wciągnął powietrze. Pomyślał, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Jeszcze nigdy nie spotkał tak zmysłowej istoty. Arborianin tymczasem puścił dłoń Casa i opadł na oparcie fotela, rozsuwając szeroko nogi. Zrozumieli się bez słów. Tristan jęknął cicho, gdy wilgotne palce zanurzyły się w ciasnym wnętrzu. Cas wsunął je głębiej i zaczął nimi poruszać. Chłopak wygiął się w łuk, unosząc biodra, a wtedy mężczyzna przysiadł na fotelu i nachylił się do ucha Tristana.
- Czy tak dobrze?
- Dobrze... - wyjęczał Arborianin. Zacisnął dłoń na swoim twardym członku, powoli przesuwając nią w górę i w dół. - Tak mi dobrze...
- Co chcesz, żebym teraz zrobił? - Poruszył palcami, czując jak mięśnie Tristana napinają się, a przez ciało przebiega skurcz.
- Ah... Nie... Wiem... - Arborianin ruszał biodrami w tym samym rytmie, w jakim Cas uderzał w jego czuły punkt.
- Więc tym razem ja cię zapytam. Ufasz mi? - Musnął ustami szyję chłopaka. Jego rozpalona skóra była słodka i słona zarazem.
- Tak... Ufam...
Cas ściągnął Tristanowi kurtkę i bluzę. Szybko zamienili się miejscami. Mężczyzna usadowił się w fotelu, posadziwszy sobie Arborianina na kolanach. Rozpiął spodnie, uwalniając swoją własną twardą męskość. Serce dudniło mu w piersi, kiedy jedną ręką pieścił jego i siebie, a palce drugiej ręki poruszały się w ciasnych zakamarkach smukłego ciała. Tristan odchylił głowę w tył, rozpostarł ramiona, drapiąc paznokciami w zaparowaną od ich oddechów osłonę kokpitu.
- Cas... Mocniej... - wydyszał. - Zaraz... Dojdę...
Caspar drażnił językiem sutek chłopaka, po czym skubnął go zębami. Tristan jęknął, wczepił palce we włosy mężczyzny.
- Już... Nie mogę...
- Tristan... Poczekaj... Na mnie...
Potężny dreszcz orgazmu przetoczył się przez ich ciała jednocześnie. Patrzyli sobie w oczy, dysząc i rozkoszując się słodkim odrętwieniem.
- Cas... - szepnął po chwili Arborianin. - Chcę więcej.
- Przez ciebie umrę z rozkoszy - wymruczał mężczyzna, pozbywając się wilgotnego od potu ubrania.
Caspar nawet nie próbował zliczyć, ile razy Tristan doszedł, zanim w końcu pozbył się energii trawiącej jego ciało niczym gorączka. Spał teraz skulony na fotelu, podczas gdy Cas siedział z tyłu i gładził w zamyśleniu rękojeść sztyletu. "Skończony kretyn ze mnie! Nasze drogi wkrótce się rozejdą. Nie ma co się łudzić." Doskonale wiedział, że nie powinien był się angażować, ale dłużej nie mógł ignorować własnych uczuć. "Co ze mną zrobiłeś, Tristan? Jaki czar na mnie rzuciłeś? Jesteś taki piękny. Wyglądasz tak delikatnie i krucho, kiedy śpisz. Ale ostatecznie to ty mnie zranisz."


16

Caspar poruszył się i otworzył oczy. Było mu niewygodnie, a lewe ramię całe zdrętwiało. Nie wiedział jak długo spał, ale takiego widoku po przebudzeniu z pewnością się nie spodziewał. Kulił się na tylnym fotelu w dziwacznej pozycji, a obok spoczywał wtulony w niego Tristan. Obaj byli nadzy, okrywał ich tylko wełniany płaszcz. Cas jęknął, próbując rozprostować zdrętwiałe kończyny.
- Narzekałeś, że jest ci zimno - powiedział cicho Tristan, wciąż nie otwierając oczu.
- Naprawdę? Nie pamiętam. - Poczuł się jak ostatni głupek.
- Cas?
- Co?
- Nie śpię już od jakiegoś czasu, bo... No wiesz... Znów jesteś twardy.
- A niby czyja to wina? - mruknął zirytowany.
- W takim razie wezmę za to odpowiedzialność. - Tristan położył dłoń na piersi mężczyzny, a potem wolno zsunął ją w dół.
- Daj spokój. - Cas nerwowo przełknął ślinę. - Ubierz się.
Arborianin jednak zaczął pieścić twardy organ, lecz po chwili wyraz jego twarzy zmienił się. Nie patrzył już na Caspara, ale gdzieś poza nim. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
- Tristan, przestań. - Coś było nie tak. - Hej, słyszysz?
Chłopak drżał teraz na całym ciele. Z szeroko otwartych oczu pociekły łzy, podniósł ręce i zakrył uszy, a z gardła wyrwał się rozpaczliwy krzyk.
- Tristan! - Cas mocno ścisnął jego nadgarstki. - Słyszysz mnie? To ja! Spójrz na mnie!
Arborianin krzyczał i wyrywał się, ale mężczyzna trzymał go z całej siły. Spazmatyczny szloch nie ustawał, Cas jednak nie zamierzał się poddać. Objął Tristana i trzymał przy sobie tak długo, aż ten w końcu przestał się szamotać.
- Już dobrze. - Delikatnie gładził go po głowie. - Wróć do mnie. Już w porządku...
- Krew... - szepnął wreszcie Tristan. - Tyle krwi... Oni... Byli martwi... Byłem tam. Nie mogłem im pomóc. Nie potrafiłem... - Znów zadrżał.
- Kto był martwy?
- Arborianie... Zathrai... Wszyscy. - Zasłonił dłońmi oczy, przygarbił ramiona.
- Mówisz o... A niech to! - Cas poczuł, jak robi mu się słabo. - Skończony dureń ze mnie! - Znał opowieść o zagładzie Arboricum, ale do tej pory jakoś nie zastanawiał się nad tym, przez co ten chłopak musiał przejść. Wojna... Nie, to była masakra. Z pewnością doświadczył nieopisanego okrucieństwa. W pewnej chwili wzrok Caspara prześlizgnął się po panelach maszyny. Czy diody wskaźników rozjarzyły się na moment?
- Tak ci zazdroszczę, Cas... - szepnął Tristan.
- Czego?
- Braku wspomnień. Tak bardzo chciałbym zapomnieć...
Caspar nie odezwał się, bo nie wiedział, co powiedzieć. Przytulił tylko chłopaka mocniej.
- To nie były do końca moje wspomnienia - ciągnął Tristan. - Nie tym razem. To jakby wizja z przeszłości tej maszyny.
- Chcesz powiedzieć, że maszyna może mieć wspomnienia? - Mężczyźnie ta myśl wydała się co najmniej niedorzeczna.
- Niezupełnie. Po prostu mam wrażenie, że Griffonis chciał mi coś "przekazać." - Arborianin otarł łzy i odetchnął głęboko. - To nie był pierwszy raz.
- Hę?
- Kiedy służyłem na Chmurołapie, czułem, że okręt ze mną "rozmawia." Po prostu wiedziałem, co muszę zrobić, żeby wszystko działało prawidłowo. A potem... Jeden z Mekantisów uratował mi życie.
- Czy to znaczy, że maszyny są ci posłuszne?
- Może... Chyba... W pewnym sensie.
- Hmm... - Caspar nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Ten Arborianin intrygował go coraz bardziej. Pogładził jego nagie ramię. - Nie jest ci zimno?
- Nie. Czy możesz zostać tak jeszcze chwilę?
- Jasne. - Postanowił przemilczeć, że on także rozkoszuje się bliskością ich ciał.
- Myślisz, że jestem łatwy? - Ton głosu Tristana zmienił się.
- Co?
- No wiesz... Robiłem to z wieloma mężczyznami, czasem nawet trzema naraz. Nie jestem lepszy od zwykłej ulicznicy...
- Po co mi to mówisz?
- Nie chciałem, żebyś miał o mnie fałszywe wyobrażenie.
- Czy tak siebie postrzegasz?
Tristan przygryzł wargę i spuścił wzrok. Mężczyzna jednak chwycił go za podbródek i zmusił, by spojrzał mu w oczy.
- Głupek - szepnął Cas, po czym obdarzył chłopaka czułym pocałunkiem. - Skąd wiesz, czy ja nie jestem parszywym łotrem? Może byłem seryjnym mordercą? Wiem jedynie, kim jestem teraz...
- Nie mógłbyś być mordercą.
- Skąd ta pewność?
- Po prostu to czuję.
- Ach tak. - Cas uśmiechnął się, lecz w jego oczach nie było śladu wesołości.

Miał wrażenie, że wszystko, co wydarzyło się potem jest zaledwie mglistym wspomnieniem. Daremne próby ponownego uruchomienia Griffonisa, wędrówka przez zaśnieżone pola i dotarcie do miasta. Teraz ostrość widzenia i jasność umysłu powróciły. Ciepła woda zmyła brud i wypędziła zmęczenie z jego ciała. Tristan wyciągnął się na łóżku, podparłszy się łokciami. Dziwny niepokój opuścił jego myśli, napięcie zniknęło. Kiedy Caspar stanął przy łóżku, wycierając mokre włosy, Tristan jednym ruchem ściągnął mu ręcznik z bioder.
- Hej, co ty..? - Cas nie dokończył, bo Arborianin chwycił go za rękę, wciągnął na siebie i zamknął mu usta pocałunkiem.
To wystarczyło, by Caspar poczuł, że robi mu się gorąco, a serce zaczyna bić szybciej.
- Naprawdę tego chcesz? - wyszeptał.
- Tak. - Tristan zarzucił mężczyźnie ramiona na szyję. Rozchylił wargi, ich języki spotkały się w czułej pieszczocie. Wszystko to było niczym słodki sen. Po raz pierwszy w życiu robił to, bo chciał, a nie dlatego, że zmuszały go okoliczności.
Unosił się na fali rozkoszy, gdy usta Casa sunęły po jego szyi, upajał się każdą subtelną pieszczotą jak przednim winem. Jęknął cicho, kiedy język Caspara trącił nabrzmiały sutek. Przyjemne dreszcze wstrząsały jego ciałem za każdym razem, gdy zęby delikatnie skubały ten różowy pączek. Zaraz jednak ruchliwy język zaczął sunąć wolno po brzuchu i wreszcie...
- Cas, nie tam! - Tristan wczepił palce we włosy mężczyzny, czując dotyk jego ust na swoim wyprężonym członku.
- Jest ci przyjemnie?
- Tak, ale...
- To dobrze. Możesz dojść w moich ustach. Nie mam nic przeciwko.
Caspar zdecydowanie wiedział, co robi i w jaki sposób to robi. Tristan uniósł biodra i instynktownie zaczął nimi poruszać. Było mu tak cudownie, tak rozkosznie, a wszystko wirowało mu przed oczyma, jakby był pijany.
- Cas... Błagam... - wydyszał. - Już nie mogę... Dość! Ja... Aagh... - Wygiął grzbiet, czując falę orgazmu przetaczającą się po całym ciele, niczym tsunami. - Przepraszam...
Mężczyzna tylko otarł usta i uśmiechnął się.
- W porządku. Powiedziałem, że możesz dojść. Co chcesz, żebym teraz zrobił?
Przez kilka uderzeń serca po prostu patrzyli sobie w oczy. Nagle wyraz twarzy Tristana zmienił się. Zniknęły gdzieś niepokój, niepewność, zażenowanie, poczucie winy. Zastąpiły je czułość, śmiałość, pożądanie.
- Chcę więcej... Wejdź we mnie. - Tristan rozsunął szeroko nogi, pocierając palcem swoje wilgotne wejście. - Rozerwij mnie na strzępy, a potem złóż w nową całość.
- Czy wiesz, jak bardzo kręci mnie, kiedy tak mówisz? - Cas pochylił się, szepcząc mu do ucha, po czym skubnął koniuszek zębami.
Tristan zadrżał, wciągając głośno powietrze.
- Ach, znalazłem twój kolejny czuły punkt.
- Stroisz sobie żarty z moich uszu?
- Ależ skąd! Uwielbiam je.
Stłumione jęki i ciche westchnienia wypełniły pokój.
- Cas... Tak mi dobrze... - wyszeptał Arborianin, czując już nie dwa, ale trzy palce w swoim wnętrzu. - Już wystarczy...
- Jesteś pewien? Jeśli wejdę za wcześnie, może trochę zaboleć.
- To nic. Już nie mogę czekać. - Tristan obsypywał szyję mężczyzny pocałunkami. - Dojdź we mnie, nie powstrzymuj się. - Mięśnie rozluźniły się, a z gardła wyrwał mu się jęk, gdy Cas wolno wsunął się do środka.
Jedwabista skóra, ciepło, gorąco... Szybko złapał właściwy rytm. Biodra Caspara poruszały się coraz szybciej, a Tristan dyszał z rozkoszy, drapiąc paznokciami plecy mężczyzny.
- Jesteś taki chciwy - szeptał Cas. - Za każdym razem, kiedy wchodzę, zaciskasz się wokół mnie i wciągasz głębiej.
- Chcę jeszcze... Cas, mocniej! - Tristan wił się pod nim. Uniósł biodra tak wysoko, jak tylko potrafił i przy kolejnym pchnięciu poczuł coś na kształt elektrycznego szoku w tym szczególnym miejscu. - Tak! Właśnie tam! - Było mu tak gorąco, słyszał tylko dudnienie własnego serca. - Cas... Jest tak cudownie...  - Kolejne pchnięcie i jeszcze jedno. - Już nie mogę... Nie wytrzymam... Zaraz...
- Ja też...
Na moment zamarli w bezruchu, po czym opadli na zmiętą pościel, dysząc ciężko. Tristan wciąż czuł pulsowanie w podbrzuszu. Wilgotne ciepło rozlało się głęboko w jego wnętrzu. Caspar nadal przygniatał go swoim ciężarem, ale żaden z nich nie miał sił, by się poruszyć.
- To było... - mruknął Cas.
- Niesamowite - dokończył Tristan.
- Tak... - Poczuł dreszcz, lecz tym razem zimny i nieprzyjemny. "Jak mam teraz pozwolić ci odejść?"

Cas oparł podbródek na ramieniu Tristana. Przymknął oczy, wciągając w nozdrza zapach jego ciepłej, wilgotnej skóry. Siedzieli razem w dużej wannie i żaden nie miał ochoty wyjść, chociaż woda powoli zaczynała stygnąć.
- Chcesz, żebym cię umył? - spytał Cas.
- Sam potrafię się umyć.
- Nawet tam w środku?
- Zwłaszcza tam! - Tristan odchylił głowę do tyłu, a Cas wykorzystał ten moment, by pocałować go w szyję.
- Ciężko mi będzie się z tobą rozstać. - Mężczyzna objął smukłe ciało Arborianina. - Wiem, że w twoim świecie nie ma dla mnie miejsca. I nic dla ciebie nie znaczę...
- To nie tak... Mógłbyś... - Chłopak ujął jego dłonie w swoje.
- Zaciągnąć się na twój okręt? - dokończył Cas. - Nie jestem stworzony do przyjmowania rozkazów od kogokolwiek. No, może z wyjątkiem ciebie.
- Hę?
Caspar wydął usta, teatralnym gestem przyłożył dłoń do czoła i rzucił piskliwym tonem:
- Och, Cas, mocniej! Cas, głębiej!
Tristan fuknął i zamierzał właśnie zdzielić mężczyznę po głowie, gdy ten chwycił nadgarstek chłopaka i czule ucałował wnętrze jego dłoni. W odpowiedzi Tristan tylko pokazał mu język.
- Pochyl się, umyję ci plecy.
- Caspar... - W głosie Tristana pobrzmiewał smutek.
- Daj spokój. Nie mówmy już o tym, dobrze? - Przywołał na twarz uśmiech, lecz wiedział, że nie wypadł zbyt szczerze. "Jesteś taki piękny... Nigdy nie będziesz mój. Musisz być wolny. Nawet nie powiedziałeś, że coś do mnie czujesz. Nieodwzajemniona miłość jest romantyczna i wzniosła tylko w balladach, które śpiewam. Ale tak naprawdę jest do kitu."

Kiedy skończyli jeść obiad, do zajazdu przybyli nowi goście, ale pulchna oberżystka tylko bezradnie rozłożyła ręce i pokręciła głową.
- Całe szczęście, że dla nas znalazł się wolny pokój - rzekł Tristan z ulgą w głosie.
- Cóż, szczęście to połowa sukcesu - odparł Cas z dziwnym błyskiem w oku. - W mieście właśnie zaczyna się zimowy jarmark. Mogłem wynająć najmniejszy i jedyny wolny pokój pod warunkiem, że wieczorem dam pokaz żonglowania ogniem.
- Muszę to zobaczyć!
- Nigdy nie brałeś udziału w Święcie Światła?
- Nie, nigdy. Bardzo rzadko schodziłem na ląd.
- Ach tak. - Cas dopił imbirowe piwo i przeciągnął się. - W takim razie może wybierzemy się na jarmark? Może znajdziemy na straganach miód z Ophalim? Albo wyroby z wełny z Ebennah?
- Tak, chodźmy!
Caspar nie potrafił powstrzymać uśmiechu, widząc dziecięcy zapał Tristana. "A jutro... Jutro już go nie będzie. Czyjś statek zabierze go do portu, gdzie cumuje Chmurołap. Czy jeszcze kiedyś go zobaczę?"
- Czy coś się stało? - Głos Arborianina wyrwał go z zamyślenia. - Posmutniałeś.
- Skądże! Zdawało ci się. Chodźmy! - Cas chwycił Tristana za rękę i pociągnął za sobą.
Wyszli na gwarną ulicę. Mroźne powietrze zmieniało ich oddechy w kłęby pary. Nikt nie zwracał na nich uwagi, a mimo to obaj głębiej nasunęli kaptury płaszczy. Szybko dotarli na plac wskazany przez oberżystkę. Między straganami kręciło się mnóstwo ludzi, a kupcy głośno zachwalali swoje towary. Tristan rozglądał się wokół z nieskrywaną ciekawością.
- Popatrz tam! Jakie kolorowe szkło! - Arborianin wskazał stragan, na którym ustawione były różnej barwy i rozmiarów kielichy, wazony i misy, a pod markizą zawieszono dzwonki wietrzne. - Przyjrzyjmy się im bliżej.
- Nie dziwię się, że ci się podobają. Ktokolwiek je wykonał, był prawdziwym mistrzem w swoim fachu - odparł Cas.
- Ach, jakże dawno nie widziałem tak pięknych przedmiotów!
Przeszli do kolejnego straganu, przy którym tłoczyła się gromadka dzieci. Kościsty kupiec właśnie nakręcał małą pozytywkę przedstawiającą tańczącą parę. Na sprzedaż wystawione były przeróżne mechaniczne zabawki. Wystarczyło kilka razy przekręcić kluczyk, a postacie ożywały - brzuchaty dobosz uderzał w bęben, żółw wysuwał głowę ze skorupy, ptak poruszał skrzydłami. Caspar uśmiechnął się, widząc zachwyt Tristana. W końcu był specjalistą od wszelkiego rodzaju mechanizmów. Wzrok mężczyzny przyciągnął natomiast jeden z dalszych straganów, gdzie jasnowłosa kobieta sprzedawała biżuterię.
- Poczekaj tu chwilę - rzucił do Arborianina. - Chciałbym coś kupić.
- Dobrze. Zatem przyjrzę się bliżej tym cackom. - Tristan wziął do ręki misternie zdobione jajko. Kiedy przekręcił kluczyk, skorupka otworzyła się, a siedzący wewnątrz pisklak rozdziawił dziobek.
- Widzę, że potrafisz docenić rzemiosło, młodzieńcze. - Usta kupca rozciągnęły się w uśmiechu.
- Znam się trochę na maszynach.
- Doprawdy?
Zajęty oglądaniem ruchomych zabawek Tristan nie zauważył, że do straganu podszedł mężczyzna w ciemnym płaszczu. Mężczyzna ten drgnął na dźwięk znajomego głosu.
- No proszę, jaki ten świat mały! Cieszę się, że jesteś cały i zdrowy, Tristan!
Arborianin omal nie upuścił zabawki. Odwrócił głowę i poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej.
- Doktor Alonzo!
- Myśleliśmy, że cię straciliśmy. Kapitan Millefiori nie będzie mógł uwierzyć własnym oczom!
- Czy to znaczy, że jest tutaj? W mieście?
- Tak. Zatrzymaliśmy się w tawernie za rzeką. Chodź! Oszaleje z radości, kiedy cię zobaczy.
- Ale... - Tristan rozejrzał się, lecz nigdzie nie mógł dostrzec Caspara.
- Jeszcze tu wrócimy. Kapitan musi cię zobaczyć! - Doktor chwycił Arborianina za rękę i szybkim krokiem ruszył w stronę mostu.
Tristan ciągle oglądał się za siebie, aż w końcu gwarny plac i stragany zniknęły mu z oczu. Znaleźli się w ciasnej uliczce. Ta część miasta wydawała się dziwnie wyludniona. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krakanie kruka.
- Czy się zgubiliśmy? - spytał chłopak.
- Nie, to niedaleko - odparł doktor. Zdjął z dłoni rękawiczkę i szarpnął szalik na szyi Tristana.
Arborianin nie zdążył nic powiedzieć. Wydało mu się, że poczuł delikatne ukłucie. Zamrugał oczami, bo nagle stracił ostrość widzenia. Nogi ugięły się pod nim, wszystko spowiła ciemność, jakby spadał w otchłań bez dna.

Caspar wrócił do straganu z zabawkami, ale nie zobaczył Tristana.
- Szukasz przyjaciela? - odezwał się kupiec. - Poszedł w tamtą stronę z jakimś bladym mężczyzną.
Cas zaczął się przeciskać między ludźmi. Zbliżał się wieczór, a plac wciąż tętnił życiem. W oddali mignął mu wzorzysty szalik Arborianina. Czując nagły niepokój, Cas przyspieszył kroku. Teraz już prawie biegł i omal nie stracił równowagi, gdy drogę zastąpiła mu lamukha o zmierzwionej, ciemnej sierści.
- Hej, uważaj! - krzyknął kupiec prowadzący za sobą jeszcze dwa juczne zwierzęta.
- Przepraszam - bąknął Cas. Wyminął objuczone lamukhi, ale kiedy dotarł do ulicy u wylotu placu, nie zobaczył nigdzie znajomej sylwetki. "Odszedł bez pożegnania? Z kim?" Spojrzał na trzymaną w ręku bransoletkę. Paciorki miały tę samą barwę, co oczy Tristana. "Chyba zwyczajnie panikuję. Na pewno wróci na Święto Światła, żeby obejrzeć mój występ." Jakiś głos z tyłu głowy szeptał jednak, że coś jest nie w porządku. Bardzo nie w porządku.


17

Podróż do Yngrael mógł uznać za wyjątkowo udaną. Odnalazł więcej manuskryptów niż przypuszczał, jednak jego myśli nieustannie krążyły wokół zdarzenia sprzed czterech dni. Utracone Królestwo. Legenda lub jej fragmenty w różnych wersjach dotarły do wielu krain Quintii. Czy było w tym choć ziarno prawdy? Artemis prawie mechanicznie zdjął uprząż lamukhi i odwiesił na hak, po czym zaczął szczotkować zmierzwioną sierść.
"Trochę wyżej. I za uchem. Hej, czy ty mnie w ogóle słuchasz?!"
- Co? - Chłopak ocknął się z zamyślenia i spojrzał na Pon-Pon.
"Jak to co? Od kilku dni jesteś jakiś nieobecny. Czy nie jesteś przypadkiem chory?"
- Nie, nic mi nie jest. - Poklepał zwierzę po karku, dosypał karmy do koryta i nalał wody do poidła, po czym opuścił stajnię, nawet nie oglądając się za siebie. Usłyszał jednak pełne niezadowolenia prychnięcie Pon-Pon.
Skierował się prosto do głównych drzwi Biblioteki, a stamtąd prosto do gabinetu Mistrza. Uzyskawszy pozwolenie na wejście, wmaszerował do izby i stanął dokładnie na wprost ciężkiego biurka. Skłonił głowę, gdy mężczyzna podniósł wzrok znad leżących na blacie dokumentów.
- Artemis, dobrze, że już jesteś, mam dla ciebie kilka zadań.
- Mistrzu, wybacz, że wejdę ci w słowo. Jest coś, co nie daje mi spokoju. - Zdjął z ramienia sakwę pełną zwojów oraz podniszczonych ksiąg i odłożył na niski stolik pod oknem.
Mężczyzna jedynie kątem oka zerknął na cenne znaleziska, a następnie utkwił wzrok w drobnym Arborianinie.
- Zdaje się, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Mów zatem.
- Tamten dzień... Zathrai... - Przed oczami znów stanęły mu przyprawiające o mdłości obrazy. Krew, wyszczerzone zęby pilota i oczy... Te oczy! Artemis potrząsnął głową i wziął głęboki wdech, zmuszając się, by spokojnie mówić dalej. - Znasz, Mistrzu, legendę o Utraconym Królestwie. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie.
- Tak, oczywiście. - Na twarzy mężczyzny pojawił się cień uśmiechu. - Chciałem się przekonać, czy dojdziesz do tych samych wniosków, co ja. Nie sądzę, że to tylko legenda. Jestem niemal pewny, że Utracone Królestwo istniało naprawdę. Nie znalazłem jednak żadnych wskazówek co do lokalizacji.
- Kopia dokumentu, którą czytałem... - Artemis spuścił wzrok, słowa zawisły w powietrzu.
Mistrz Alasdair zmarszczył brwi. Wstał zza biurka i zbliżył się do swego czeladnika.
- Ściany mają uszy. - Zniżył głos do ledwie słyszalnego szeptu, wiedział jednak, że uszy Arborianina wychwycą każde słowo.
- Kopia była niekompletna albo błędna. - Szept Artemisa był jeszcze cichszy.
Mężczyzna przez moment patrzył na chłopaka, jakby się nad czymś zastanawiał. W końcu kiwnął głową.
- Tak w istocie mogło być. - Mistrz odwrócił się w stronę masywnego regału pod ścianą. Po lewej stronie znajdował się szereg małych szufladek. Wysunął jedną z nich i wydawało się, że czegoś szuka, lecz po chwili wyprostował się i zrobił krok w tył. Regał przesunął się, odsłaniając sporą wnękę. Wewnątrz na półkach stały różnej wielkości kasetki z błękitnawego metalu. Mistrz wziął do rąk płaskie pudełko, na którego wieczku znajdowała się dziwaczna mozaika. Dłonie mężczyzny przesuwały elementy mozaiki tak szybko i precyzyjnie, że Artemis nie byłby w stanie powtórzyć całej procedury, nawet gdyby bezczelnie zaglądał Mistrzowi przez ramię. Domyślił się, że właśnie o to chodziło, mozaika musiała być rodzajem szyfru otwierającego kasetkę.
- To jest oryginał. - Mężczyzna ostrożnie rozpostarł zetlały i częściowo spalony manuskrypt. - Przyjrzyj się dobrze. Czy coś zwraca twoją uwagę?
Artemis poczuł, jak serce zaczyna bić mu szybciej. Patrzył na zniszczony dokument, mając w pamięci tekst z kopii. Na tyle, na ile rozumiał starożytny język, mógł stwierdzić, że wszystko się zgadzało. Czy na pewno? Jego wzrok przykuła ciemna plama w rogu. Bez wątpienia plama zakrzepłej krwi łącząca się z nadpalonym fragmentem. Coś tam było, jakiś znak. Nachylił się niżej, starając się nawet nie oddychać. Tak! Linia była rozmyta, ale rozpoznał symbol. Wiedział, co oznacza.
- Mistrzu... Ten znak... - Zawiesił palec nad poplamionym rogiem dokumentu.
- Znak? Ta plama?
- Plama tylko rozmyła kształt. To bardzo stary symbol. Arboriański...
Ręce mężczyzny zadrżały, ale zaraz się opanował. Delikatnie złożył dokument i schował go z powrotem do kasetki, którą odłożył do sekretnej niszy. Kiedy wrócił na miejsce, dostrzegł, że chłopak nieco pobladł.
- Jesteś absolutnie pewny?
- Tak, Mistrzu. Ten symbol oznacza "duszę".
- Arborianina? Zathrai? Jakiegoś bytu?
- Nie. Czegoś znacznie większego. To wszystko, co wiem.
Mistrz Alasdair potarł w zamyśleniu podbródek.
- Arboriański symbol... Czyżby Zathrai szukali czegoś, czego nie znaleźli podczas... - Mężczyzna zerknął na Artemisa, nagle pobladłego.
- Tak, to prawdopodobne - odparł cicho chłopak. - Wybacz, Mistrzu, czy mogę...
- Ach, tak, oczywiście. - Mężczyzna odchrząknął i zaczął nabijać fajkę. - Powinieneś coś zjeść i odpocząć po podróży - powiedział już swoim zwyczajnym tonem.
- Dziękuję, Mistrzu, tak zrobię. - Artemis skłonił się i cicho zamknął za sobą drzwi. Wracając do swego mieszkania, wciąż myślał o tym, co zobaczył.
"Dlaczego nie powiedziałem wszystkiego? Czy mam podstawy, by nie ufać Mistrzowi? Nie, to nie to. Muszę najpierw sam potwierdzić wszystkie fakty."
Po kąpieli i pierwszym od kilku dni ciepłym posiłku usiadł w fotelu i zaczął przeglądać starą książkę zawierającą arboriańskie legendy. Pamiętał jak razem z siostrą siadywali w ogrodzie pod wielką gruszą, a matka czytała im opowieści o zamierzchłych czasach, o bogach i bohaterach. Dłoń Artemisa niemal bezwiednie nakreśliła w powietrzu zapamiętany symbol. Dusza... Nie chodziło o czyjąś duszę. Ten łukowaty kształt. To mogło oznaczać tylko jedno - Duszę Wszechświata. Artefakt tak stary, jak sama Quintia. Potężne i tajemnicze urządzenie, którego zazdrośnie strzegła Szara Rada. Nie potrafił do końca zrozumieć, czym faktycznie była Dusza Wszechświata. Był wtedy jeszcze dzieckiem i nie interesowała go polityka, docierały jednak do niego różne plotki i strzępy informacji. Teraz zaczął składać wszystkie fragmenty w całość. Dusza Wszechświata miała wprowadzić Arboricum w złotą erę, miała zapewnić mieszkańcom świetlaną przyszłość. Arboricum słynęło nie tylko z wielu uczonych i mędrców, posiadało także coraz potężniejszą armię. Żołnierze zaczęli jednak znikać w niewyjaśnionych okolicznościach, a w Szarej Radzie nastąpił rozłam. Podobno jeden z członków Szarej Rady dopuścił się zdrady, a Dusza Wszechświata uległa zniszczeniu, grzebiąc tym samym marzenia o potędze Arboricum. A może jednak coś ocalało?
Wzrok Artemisa padł na stojącą na stoliku szklankę wody. Po powierzchni cieczy zaczęły rozchodzić się kręgi. Teraz i on to poczuł. Najpierw delikatne wibracje, a potem nagle wszystko zaczęło się trząść. Szklanka z brzękiem spadła i rozbiła się na podłodze. Z półek zaczęły spadać książki, ledwo zdążył odwrócić się i zasłonić twarz, gdy szyba pękła, a szkło rozprysło się po całej izbie. Wstrząsy przybierały na sile, chwiejąc się zdołał dopaść drzwi, kiedy dostrzegł nadal oparty o ścianę kostur. Chwycił go bez namysłu i wybiegł na korytarz. Schody prowadzące w dół kończyły się w połowie, a powietrze wypełniały drobinki pyłu oraz ogłuszające trzaski, zgrzyty i krzyki pracowników Biblioteki. Wstrząsy nie ustawały, Artemis z trudnością zachowywał równowagę. Przez ogromną wyrwę w ścianie budynku zdołał jeszcze zobaczyć krwawy zachód słońca, a potem poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg, a on sam spada w dół na stertę gruzu i połamanych mebli.

Ciemność. Wszystko spowijała ciemność. Zupełnie nie czuł swojego ciała. To sen czy..? Głos... Czyjś głos wołał go z bardzo daleka. Chyba już gdzieś słyszał ten głos... Artemis z trudem otworzył oczy. Powieki wydawały się tak ciężkie, jakby były z ołowiu. Odetchnął głęboko i zaraz zaniósł się kaszlem. Rozejrzał się dokoła. Był późny wieczór, a może już noc. Zobaczył nad sobą rozgwieżdżone niebo. Niebo? Przecież był wewnątrz... Zdał sobie sprawę, że leży pośród gruzu, zgliszczy i martwych ciał. Niemal całe skrzydło Królewskiej Biblioteki przestało istnieć. A jednak nie był ranny. Dotarło do niego, że wciąż ściska w dłoni drzewce kostura, a kryształy zawieszone u szczytu jarzą się delikatnym blaskiem. Głosy ocalałych i jęki rannych docierały do niego jakby zza szyby. Kiedy kryształy przygasły, usłyszał wszystko wyraźnie i poczuł w powietrzu woń krwi.
- Artemis! - Mężczyzna w brudnym odzieniu zbliżał się do niego, powłócząc nogą i trzymając się za krwawiące ramię. - Artemis, jesteś cały?
- Mistrzu! - Arborianin podniósł się i chwycił mężczyznę pod ramię.
- Nic mi nie jest. To tylko powierzchowna rana.
- A co z Rim, Marilag, Jowanem i... Pon-Pon?
- Są cali, tylko trochę poobijani i na pewno przerażeni.
- Co się właściwie stało?
Mistrz wyciągnął przed siebie zdrową rękę.
- Spójrz tam!
Artemis odwrócił głowę we wskazanym kierunku. Z początku nie był pewien, na co patrzy, ale zaraz uświadomił sobie, że wzrok go nie myli. Zaledwie kilka metrów dalej ziała w ziemi olbrzymia rozpadlina. Wyglądało to tak, jakby ziemia pękła, wciągając wszystko wokół w głęboką czeluść. Z ocalałej części Biblioteki nadbiegali ludzie z lampami, bandażami i zaimprowizowanymi noszami do transportu rannych. Z pomocą spieszyli też mieszkańcy pobliskich domów.
- Mistrzu... - Artemisowi nagle zabrakło słów. Miał wrażenie, że chaos panujący wokół powoli odbiera mu zdrowe zmysły. Zacisnął na chwilę powieki, potrząsnął głową. Dość! Musi być silny, nie czas na rozczulanie się nad sobą. Spojrzał w oczy mężczyzny i zobaczył w nich nieme pytanie. - Mistrzu, to nie Arboriańska magia ocaliła mnie, ale coś znacznie potężniejszego. Nie wiem do końca, co to jest, ale mogę nad tym zapanować. Czy zaufasz mi i pozwolisz uleczyć tych, którym mogę pomóc?
- Rób, co uważasz za słuszne, wiem, że mogę na tobie polegać.
Chłopak skinął głową, pomógł Mistrzowi usiąść na czymś, co zapewne było resztkami kamiennego posągu, po czym wbił kostur w rumowisko przed sobą. Poczuł, jak do jego palców trzymających drzewce napływa kojące ciepło, a kryształy wypełnia błękitnawa poświata. Wiedział, że nikt oprócz niego nie zobaczył, iż powietrze drga, niczym w letni, upalny dzień. Uzdrawiająca fala dotarła nawet poza rozpadlinę. Patrzył, jak ranni podnoszą się, z niedowierzaniem oglądając zasklepiające się rany. Wciąż czuł ciepło i wypełniającą go energię, lecz również przytłaczający smutek. Spojrzał na Mistrza, który poruszał zdrowym teraz ramieniem. W jego oczach nie było strachu, jedynie ciekawość.
Artemis pozwolił dziwnej energii odejść. Klęknął, nadal trzymając kostur.
- Mistrzu, nie mogę wrócić życia zmarłym.
- Nikt tego od ciebie nie oczekuje. - Mężczyzna podszedł i położył dłoń na ramieniu chłopaka. - To, co powiem jest przeznaczone tylko dla twoich uszu. Nie po raz pierwszy ziemia pękła.
Arborianin podniósł głowę i spojrzał mężczyźnie w oczy. Zachwiał się, próbując wstać. Waga tych słów przytłoczyła go niczym fizyczny ciężar.
- Czy to znaczy, że...
- W ciągu ostatniego roku zanotowano dwa takie przypadki na granicy z Kardeą i w samej Kardei. Chcę, żebyś się temu przyjrzał. Czy zgodzisz się wyruszyć w tę zapewne niebezpieczną podróż? Chociaż nie mam prawa wymagać od ciebie takiego poświęcenia.
- Zgadzam się. - Nagle wszystko stało się jasne. Zupełnie jakby od dawna czekał na ten właśnie moment. Jakby coś wzywało go z nieznanych krain... Po prostu wiedział, że musi to zrobić. - Pojadę do Kardei, Mistrzu.


18

Coś tak prostego, jak otwarcie oczu kosztowało go wiele wysiłku. Nie był w stanie się poruszyć, całe ciało było ciężkie, zupełnie jakby siła grawitacji wzrosła kilkukrotnie. Zdał sobie sprawę, że leży nagi na zimnym, metalowym stole, jakich używano w szpitalach. Nadgarstki i kostki u nóg miał unieruchomione za pomocą grubych skórzanych pasów ciasno zapiętych na stalowe sprzączki. Szarpnął się, choć wiedział, że to nic nie da. "Muszę zachować spokój. Myśleć trzeźwo. Muszę się stąd wydostać! Jakoś..." Pomieszczenie, w którym się znajdował spowijał półmrok. Ledwo rozróżniał kształty na krańcu pola widzenia. Dwa krzesła, wysoki stolik, mała szafka, na wpół zjedzony przez mole parawan. Nad stołem, na którym leżał zwisała z sufitu lampa. Zapewne kiedyś świeciła dużo jaśniej, teraz rzucała przytłumione, mdłe światło, choć i tak uważał je za zbyt intensywne. Światło nie docierało jednak dalej jak na dwa kroki od stołu. Próbował oddychać spokojnie, choć czuł, że strach ściska go za gardło. W pomieszczeniu coś się poruszyło. Ktoś zbliżył się do stołu i stanął w kręgu światła. Twarz niegdyś znajoma, o łagodnych rysach, wydała mu się nagle obca i przerażająca.
- Obudziłeś się wreszcie.
- Co mi zrobiłeś? Dlaczego? Uwolnij mnie! - Tristan szarpnął się znów na daremno. - Jest mi zimno...
- Przykro mi. - Twarz doktora Alonzo wyrażała niemal autentyczny smutek. - Nie mogę cię uwolnić. Jesteś mi potrzebny. Widzisz, na Chmurołapie przeprowadzałem coś w rodzaju eksperymentu. A im więcej zbierałem danych, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że szczęście się do mnie uśmiechnęło. Wystarczyło tylko zaaranżować mały "wypadek" i przekazać cię w odpowiednie ręce. Nie sądziłem tylko, że ten głupiec półkrwi da się zabić. No cóż, tak czy inaczej znów się spotykamy i tym razem dokończę to, co zacząłem.
- Nie rozumiem... - Tristan poczuł dławienie w gardle. Drżał na całym ciele, nie tylko z zimna. Jeszcze do niedawna ufał temu człowiekowi, a teraz pozostała jedynie gorycz. Zdrada bolała niczym fizycznie zadany cios. - Dlaczego to robisz?
- Boisz się? - Mężczyzna dotknął policzka Arborianina. Prawie tak czule, jak dawniej.
- Tak, boję się. Przerażasz mnie. - Z kącika oka stoczyła się łza.
- Przybyło ci parę blizn. - Doktor przesunął dłonią po ciele Tristana. - Jaka szkoda. Ten kretyn miał obchodzić się z tobą delikatnie. Nie powinienem był powierzać tej misji barbarzyńcy, nawet jeśli był nim tylko w połowie. - Dłoń doktora znalazła się nagle między udami Arborianina, a jeden z palców z łatwością wcisnął się do środka. - Zakładam, że naszła go ochota, by się z tobą zabawić. No, nie spinaj się tak. A może chcesz, żeby bolało? - Doktor nachylił się, szepcząc wprost do ucha Tristana. - Powiedz, czy wkładasz tam tylko palce? A może tamten chłopak cię zaspokajał? - Poczuł skurcz, który targnął ciałem Arborianina, gdy wsunął palec głębiej. - Ach, zgadłem! - Tristan nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Na jego twarzy malowały się niedowierzanie i odraza. - Czy powinienem dać ci chwilę przyjemności zanim znienawidzisz mnie za to, co zrobię?
Doktor wsunął kolejny palec i szybko odnalazł właściwe miejsce. Tristan poruszył biodrami, ale tylko pogorszył swoją sytuację. Przygryzł wargę, czując jak bardzo twardy się stał.
- N-nie tam... Proszę...
- Jesteś śliczny, nawet kiedy się złościsz. - Palce Dariusa bezlitośnie atakowały ten jedyny punkt. - Czujesz to? Chcesz dojść, prawda? To czysto fizyczna reakcja. Ktokolwiek cię tam dotknie, sprawi, że będzie ci przyjemnie, czy ci się to podoba czy nie. Jesteś wściekły, bo nawet własne ciało cię zdradza, ale nie możesz nic na to poradzić.
- B-błagam... - Tristan dyszał ciężko. Jak żałośnie musiał teraz wyglądać! Nagi, bezbronny, wijący się na stole, jak przyszpilony przez entomologa robak. Zażenowany własną erekcją, gardził sobą, choć dawno już odrzucił dumę. - Dość...
- Czy naprawdę chcesz, żebym przestał? Pozbawienie cię orgazmu byłoby z mojej strony okrucieństwem. - Doktor uśmiechnął się, lecz jego oczy pozostały zimne i nieruchome. - Chętnie włożyłbym coś więcej niż palce, ale to będzie musiało poczekać. - Jego dłoń poruszała coraz szybciej.
Tristan wygiął grzbiet na tyle, na ile pozwalały mu krępujące go pasy. Dyszał i jęczał, skrobiąc paznokciami po gładkim metalu.
- Ng... N-nie! P-proszę... Gh... Aaaaach! - Nie potrafił się powstrzymać, lepka wilgoć trysnęła na brzuch, a kiedy mężczyzna cofnął dłoń, poczuł się zupełnie bezsilny. - Dlaczego? Powiedz...
- Czyżbyś jednak coś do mnie czuł?
- Nie pochlebiaj sobie! - warknął Tristan, daremnie próbując się uwolnić. Miał wielką ochotę wydrapać mu oczy.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? To nic osobistego, po prostu jestem pewny, że masz coś, na czym mi zależy.
- Ja nic nie... - Oczy chłopaka nagle rozszerzyły się, nerwowo oblizał suche wargi.
- Chyba wiesz, o czym mówię. - Pogładził policzek Tristana, lecz w porę cofnął dłoń, unikając jego zębów. - Tamtej nocy nikt nie wysłał Mekantisa, a jednak sprowadził cię z powrotem. Arboriańscy mężczyźni nie mogą korzystać z magii po zachodzie słońca, prawda? A ty masz wszystko na swoim miejscu, jesteś zdrowym, młodym mężczyzną. Z pewnym wyjątkiem. Zauważyłem pewną anomalię. Zawsze kiedy dręczyły cię koszmary albo chciałeś rozładować napięcie seksualne, niektóre z parametrów twojego organizmu przekraczały normę o dwieście procent. Cokolwiek to jest, sprawia, że kontrolujesz maszyny, nawet nie będąc tego świadom. Zakładam też, że nie urodziłeś się taki, ale na pewnym etapie twojego życia wydarzyło się coś, co cię zmieniło.
Tristan poczuł, jak zimny pot występuje mu na czoło, a oddech więźnie w gardle. "Coś mnie zmieniło..." Pomyślał o zdarzeniu, o którym wspomniał Casparowi. "Cas... Gdzie teraz jest? Czy mnie szuka? A może pomyślał, że wróciłem na Chmurołapa? Znów jestem sam. Boję się..." Nie potrafił powstrzymać łzy, która spłynęła z kącika oka i zostawiła mokry ślad na zimnym metalowym blacie.
- Jeśli będziesz grzecznym chłopcem, to nie potrwa długo. - Doktor Alonzo wyjął z kieszeni kitla knebel, wcisnął go Tristanowi do ust i zapiął klamrę. - Nie jestem tylko pewien czy to przeżyjesz. Cóż, jeśli tylko dostanę to, co chcę, reszta nie ma znaczenia.
Arborianin miał wrażenie, że słyszy już tylko ogłuszające bicie własnego serca. "Błagam, niech to będzie tylko zły sen! Proszę..." Wszystko jednak było przerażająco prawdziwe. Mężczyzna umył ręce, włożył rękawiczki i przysunął stolik, na którym leżały różne narzędzia. Sięgnął po strzykawkę i napełnił ją płynem z małej ampułki, po czym odszukał żyłę na ramieniu Tristana i wbił igłę. Kiedy wstrzykiwał płyn, chłopak poczuł lodowate zimno rozchodzące się po całym ciele. Po chwili jednak chłód ustąpił delikatnemu mrowieniu. Wrażenie to stawało się coraz intensywniejsze aż Tristan miał ochotę krzyczeć, a z oczu pociekły mu łzy. Skóra paliła go żywym ogniem, zdawało się, że każdy mięsień w jego ciele wyszarpywany jest rozgrzanymi do czerwoności obcęgami. Ból był nie do zniesienia, krępujące go pasy wżynały się w skórę, kiedy rzucał się w drgawkach, a pięty bębniły o zimny metal. Czas rozciągnął się w niekończącą się agonię, każda komórka w jego ciele wyła z bólu, zaciskał pięści tak mocno, że wnętrza dłoni stały się śliskie od krwi. Gdyby nie knebel w jego ustach, z pewnością odgryzłby sobie język. Pociemniało mu przed oczyma, walczył o każdy oddech, coś trzasnęło w jego ciele, a potem wszystko spowiła ciemność.
Kiedy ponownie otworzył oczy, obraz był zamazany. Musiał mieć spuchnięte powieki. Ból powrócił z niemal całą intensywnością. Szarpnął się, lecz pasy nadal trzymały mocno. Z bólu znów prawie zemdlał.
- Im bardziej się opierasz, tym bardziej cierpisz. - Głos doktora Alonzo dobiegał z poza pola widzenia. - Spójrz, wyłamałeś sobie bark.
Tristan z trudem obrócił głowę. Zobaczył tylko zsiniałą skórę swojego ramienia. W żyle tkwiła igła, do której podłączono kroplówkę. Gdyby tylko udało mu się uwolnić ręce, zdarłby z siebie całą skórę. Nie miał pojęcia, ile czasu już tu był. Nawet jeśli by wiedział jaka jest pora dnia, nie potrafiłby kontrolować swojej magii w tym stanie. Coś chłodnego wpełzło między jego nogi. Palce doktora zacisnęły się na nabrzmiałym nagle członku.
- Nie spinaj się tak. Może odrobina przyjemności pozwoli ci się rozluźnić.
Oddech Tristana znów przyspieszył, strużka śliny pociekła z kącika ust. "To tylko fizyczna reakcja..." Poruszył biodrami, przymknął oczy. Ból i rozkosz. Rozkosz i ból. Zlały się w jedno, stał się niewolnikiem tego człowieka. Palce doktora pieściły go delikatnie, ale po chwili coś wąskiego i zimnego wśliznęło się do środka wyprężonego członka. Chłopak drgnął, kiedy pieszczoty stały się intensywniejsze. Całe ciało wyło z bólu, ale tam, między nogami, pulsowała czysta rozkosz. "Błagam... Chcę dojść... Już więcej nie zniosę..." Był teraz na krawędzi rozpaczy. To coś, co tkwiło w środku nie pozwalało mu osiągnąć spełnienia. "Dłużej już nie wytrzymam!" Dłoń doktora ścisnęła twardy organ, a oczy Tristana rozszerzyły się w czystym zdumieniu, kiedy potężny dreszcz szarpnął jego ciałem.
- Zdaje się, że to twój pierwszy w życiu suchy orgazm. Chyba ci się spodobało.
Coś zgrzytnęło w odległym kącie sali. Lampa nad stołem zamigotała, przygasła i rozjarzyła się na powrót. Doktor zmrużył oczy, a jego usta rozciągnęły się w krzywym uśmiechu.
- Czyżby to było takie proste? - Jednym ruchem wyciągnął ten długi i wąski przedmiot. Nasienie zmieszane z krwią trysnęło na zapadnięty brzuch.
Arborianin zadygotał, jego oczy napełniły się łzami. Poczuł szarpiący ból w kroczu. Metaliczny zgrzyt powtórzył się. Jakiś wielki kształt poruszył się w pogrążonej w mroku części pomieszczenia.
- Więc to tak! - Darius Alonzo pstryknął palcami. - Reagują na twój ból i poczucie zagrożenia. Mamy już jeden element układanki. - Musnął palcami wilgotne od potu czoło chłopaka. - Nie zawiedź mnie. Może wtedy pożyjesz wystarczająco długo, by zobaczyć jak wypełnia się twoje przeznaczenie. - Mężczyzna sięgnął znów po strzykawkę.
Tristan niemal nie poczuł ukłucia, ale chwilę potem coś eksplodowało mu pod czaszką. Toczył pianę z ust, ciało skręcało się w paroksyzmie bólu i gdyby nie knebel, krzyczałby teraz na całe gardło. Jeśli istniało coś znacznie gorszego od śmierci, to właśnie tego doświadczał.
Szur, trzask, świst! W półmroku błysnęło ostrze i zatrzymało się kilka cali od głowy doktora Alonzo. Ciało Tristana nagle zwiotczało, a umysł odpłynął w błogi mrok nieświadomości.
- Grzeczny chłopiec. - Mężczyzna uniósł jedną powiekę Arborianina, lecz zobaczył tylko przekrwione białko. - Przyzwyczaj się, bo jeszcze z tobą nie skończyłem. - Poklepał nieprzytomnego chłopaka po policzku, a potem odwrócił się ku zwalistemu kształtowi, który tkwił teraz nieruchomo w kręgu światła rzucanego przez lampę.
Metalowy korpus na czterech odnóżach, z chwytnymi mechanicznymi ramionami i działkiem na ruchomym, łukowato wygiętym ramieniu umieszczonym za kokpitem niepokojąco kojarzył się ze skorpionem. Cirrontis był mniejszy od Mekantisa, lecz nie mniej od niego skuteczny i groźny w walce. Kokpit mógł pomieścić tylko jednego pilota, teraz jednak był pusty. Kontrolki na panelu sterowania rozjarzyły się na moment i zaraz zagasły.

Tristan z trudem otworzył oczy. Ból wypełniał całe jego wątłe ciało, ale zaczynał się do niego przyzwyczajać. Jak długo tutaj był? Kilka dni czy dłużej? Wolno obrócił głowę. Nie znajdował się już w sali ze sprzętem medycznym. Leżał na posadzce niezbyt dużej izby. Posadzkę pokrywała mozaika, niegdyś zapewne barwna, teraz wyblakła, przybrudzona i popękana. Pod sufitem znajdowało się małe łukowate okienko, od dawna nie czyszczone. Musiała być noc, ponieważ przez zmatowiałą szybę widział tylko atramentową czerń. Spróbował poruszyć ręką i stęknął z bólu. Nie był skrępowany, było jasne, że nie da rady uciec. Nie był w stanie nawet usiąść. Dręczyło go pragnienie. Nie czuł głodu, zresztą był pewien, że zwróciłby każdy posiłek, jeśli jakikolwiek by mu przyniesiono. Wargi miał suche i spękane, a na ramionach widoczne były sine ślady wkłuć. Nikt nie nastawił mu barku.
Zgrzytnął zamek w drzwiach. Do środka weszło dwóch mężczyzn. Obaj rośli, smagli i barczyści, odziani w ciemne kaftany i szerokie spodnie przepasane haftowanymi szarfami, dzielili te same rysy twarzy, choć policzek jednego przecinała długa blizna. Identyczne bliźnięta. Coś w ich bladych oczach i jasnych długich włosach wydało się Tristanowi niepokojąco znajome. Jeden z mężczyzn zbliżył się, przysiadł na piętach i zaczął wylewać na twarz chłopaka wodę z trzymanego w dłoni dzbana. Tristan mógł tylko rozchylić usta i próbować przełknąć tyle, ile się da, krztusząc się przy tym. Mężczyzna tymczasem odstawił dzban i chwycił podbródek Tristana.
- Hej, poświeć tu! - rzucił do brata. Drugi z mężczyzn zbliżył się z lampą. - Nigdy nie widziałem żadnego Arborianina. Sądziłem, że Zathrai wybili ich co do jednego. Popatrz na jego uszy!
- A nich mnie! Jest diabelnie ładny. - Przesunął palcami po policzku chłopaka. - Gładka skóra... Gdyby nie ten nędzny kawałek mięsa między nogami, pomyślałbym, że to dziewczyna.
Obaj zarechotali prostacko. Popatrzyli po sobie i pokiwali głowami.
- W sumie niewiele mamy tu rozrywek, a on powiedział tylko, że mamy utrzymać go przy życiu.
- Racja. Od chędożenia jeszcze nikt nie umarł.
Znów rozległ się lubieżny śmiech. Tristan poczuł jak silne ręce rozsuwają mu nogi. Mężczyzna splunął na dłoń, po czym wsunął palce w ciasną szczelinę. Arborianin miał ochotę krzyczeć, ale z gardła dobył się jedynie charkot.
- Patrz, chyba mu się spodobało! Jest lepszy niż dziwka, którą miałem dwa dni temu. Tamta suka nie była nawet wystarczająco mokra.
- Zerżnij go wreszcie, Basim! Potem będzie moja kolej.
- Nie jęcz, Haidar! Ma przecież drugą dziurę.
- Racja!
Bracia znów wybuchnęli śmiechem. Muskularne ramiona uniosły biodra Tristana, twardy organ wtargnął do jego wnętrza. Drugi z mężczyzn szarpnął chłopaka za włosy, odchylił jego głowę w tył i wepchnął mu w usta swój nabrzmiały członek. Piekący ból rozlał się po ciele Arborianina, łzy pociekły z oczu. Nie mógł zaczerpnąć tchu, krztusił się, czując w ustach smak krwi, a rozdzierający ból w lędźwiach powracał falami z każdym kolejnym pchnięciem.
- A niech to! - warknął ten zwany Basimem. - Jest taki ciasny i mokry! Ale mi dobrze!
- Gardziołko też ma niczego sobie - rzucił Haidar. - Chociaż wybiłbym mu te małe ząbki!
Coś pękło z głuchym trzaskiem. Ciałem Tristana wstrząsnął konwulsyjny dreszcz. "Boli... Boli! Tak bardzo boli!" Powoli pochłaniała go zimna ciemność. "Nie mogę oddychać... Błagam... Niech to się skończy..." Przestał już odczuwać cokolwiek, wydało mu się, że spada w niekończącą się czarną czeluść.

Komentarze